Artykuły

Kiedyś nikt nie wiedział, jak to jest być celebrytą

- Ostatnio zostałem zapytany, dlaczego lubię grać role łajdaków. Odpowiedziałem, że nie lubię grać takich ról. Ja po prostu takie dostaję - mówi MARIUSZ KILIAN, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Pana przygoda z kamerą rozpoczęła się od "Truskawkowego studia" produkowanego we Wrocławiu, w programie TYP 2. To pan śpiewał piosenkę tytułową.

- Paweł Królikowski (znany m.in. z roli Kusego w serialu "Ranczo" - red.), reżyser programu, razem z ekipą przyjechali do szkoły teatralnej do Wrocławia i podczas spotkania ze studentami wybrali mnie i mojego kolegę Konrada Imielę, obecnie dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Zaproszono nas do współtworzenia "Truskawkowego studia". To były czasy, kiedy w naszym kraju tworzenie nowych programów dopiero raczkowało. To był początek lat 90. i powstawał prywatny biznes w Polsce, kapitalizm zaczął się rodzić. My znaliśmy telewizję tylko z programów "5-10-15" czy "Teleranek". W związku z tym praca w telewizji, a byliśmy wtedy na drugim roku studiów, była fajną przygodą. Jak się później okazało, pomogła w życiu zawodowym.

Dziewczyny się pewnie za panem uganiały? Miał pan 21 lat.

- Celebryta lat 90. (uśmiech). Wtedy w Polsce trochę inaczej to wyglądało. Dostawaliśmy sterty listów do telewizji, bo przecież nie było stron internetowych, łatwo dostępnych komórek, a celebryci nie byli fotografowani z każdej strony we wszystkich gazetach. Ci fani, którzy chcieli pogadać albo zrobić zdjęcie ze swoim idolem, musieli trochę bardziej się postarać. Teraz jest odwrotnie: celebryta jest być łatwo, ale łatwo także można go oczernić, opluć i w ogóle dostać się do niego. Oprócz listów dostawałem też pocztówki, a bardziej wytrwali fani przyjeżdżali do studia. Chociaż wtedy nikt nie wiedział, jak to jest być celebryta i czy to dobre, czy złe. Nie hulał Facebook, nie było forum, czatów, społeczności internetowych, Twittera itd. Telewizja też przechodziła przemiany, no i nie było aż tyle kolorowych gazet.

Ale były programy dla dzieci i młodzieży. A dzisiaj jest ich jak na lekarstwo.

- Trochę nam się pozmieniało to wszystko. Niestety, rynkiem rządzi pieniądz. Młode pokolenie ma łatwy dostęp do tabletów, smartfonów i przerzuca się właśnie na tę formę komunikacji. A telewizja... Przecież niedawno chciano zlikwidować "Dobranockę". I, dla mnie, to jest przykład tego, jak bardzo telewizja stała się komercyjna i przestała pełnić rolę edukacyjną. Ale takimi prawami rządzi się rynek. Klient stawia warunki, a media je spełniają, spójrzmy choćby na rozwijający się wirtualny świat reklam.

W wieku 24 lat związał się pan z wrocławskim Teatrem Polskim, zadebiutował pan jeszcze podczas studiów. Jednak dzisiaj chyba trudniej jest się przebić młodym studentom aktorstwa?

- To prawda. W 1994 roku wygrałem Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. To były inne czasy, jeśli chodzi o tzw. artystyczne wykonania. Dzisiaj Przegląd Piosenki Aktorskiej jest również na wysokim poziomie, tylko że wtedy takiego rodzaju imprezy najbardziej liczyły się w kraju. Ale, i to nie dotyczy tylko Polski, w momencie, kiedy powstały programy, które nastawiają się na zarabianie pieniędzy, gdzie tak naprawdę nie chodzi o promowanie ludzi, ale programu, to społeczeństwo coraz łatwiej odwraca się od kultury wyższej. Coraz częściej chodzi tylko o show, zabawę, blichtr. W latach dziewięćdziesiątych wygrana ogólnopolskiego festiwalu określała człowieka jako kogoś, kto ma prawo walczyć o prawdziwe bycie aktorem. Ja dostałem dwie propozycje: z warszawskiego Teatru Powszechnego i wrocławskiego Teatru Polskiego. A, że grałem we Wrocławiu od dwóch lat, wybrałem Teatr Polski. Dzisiaj uczę też w szkole teatralnej. I, kiedy młodzi ludzie mnie pytają, co mają zrobić i jak walczyć o to, żeby się dostać do teatru czy filmu, moja odpowiedź zawsze jest jedna: sami twórzcie teatr. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że każdy aktor, bez względu na to, czy ma szczęście czy nie, musi nad sobą stale pracować i rozwijać się.

Wywołał już pan Przegląd Piosenki Aktorskiej 1994 we Wrocławiu. Za własną wersję piosenki Stinga pt. "Księżyc nad Burbon Street" otrzymał pan tam nagrodę Grand Prix. Każdy aktor potrafi śpiewać - obali pan ten mit?

- Nie każdy aktor potrafi śpiewać. Nam się tylko może wydawać, że potrafimy to zrobić. Tak jest zbudowany nasz układ oddechowy, narządy mowy, że mamy struny głosowe i każdy z nas może coś zanucić. Ale do prawdziwego śpiewania potrzebne są inne

cechy, jak słuch, zmysł. Mówię to oczywiście po latach, bo na początku wydawało mi się, że wystarczy po prostu zaśpiewać (śmiech). Dzisiaj uczę piosenki aktorskiej i nieraz jest ciężko wytłumaczyć ludziom, że bardzo ważne jest to, jak dany tekst jest interpretowany albo to, co chce się powiedzieć poprzez śpiew. Bo nie chodzi tylko o to, żeby ładnie układać głos i pięknie wyglądać przed lustrem.

A jak z tym śpiewaniem jest w pana przypadku?

- Różnie. Czasem na pierwszym miejscu, czasem na drugim, zaraz za aktorstwem. To zależy od momentu w moim życiu zawodowym. Na początku szkoły aktorskiej pomyślałem, że już więcej tego robić nie będę. A tak się zdarzyło, że jeszcze zanim zdałem do szkoły teatralnej, to śpiewałem w Jarocinie i w Olsztynie wygrałem Ogólnopolskie Spotkania Zamkowe "Śpiewajmy Poezję". Naprawdę! Obie te dyscypliny w moim życiu zawsze szły w parze. Teraz jest podobnie. W Teatrze Polskim gram w spektaklach i śpiewam swój recital. A obok, przez ulicę, występuję w Teatrze Muzycznym Capitol gościnnie jako aktor śpiewający.

1998 rok i musical "Przygody Tomka Sawyera". Pan w roli tytułowego bohatera. Mówią, że to otworzyło ścieżkę pańskiej kariery.

- Ale kilka wcześniej zagrałem już u Jerzego Jarockiego i Walerego Fokina, rosyjskiego reżysera. A "Tomek Sawyer" to był pierwszy spektakl, w którym grałem tak długo: 200 spektakli na dużej scenie w Teatrze Polskim, czasami dwa razy dziennie. To był spektakl, jak się później okazało, który longiem graliśmy przez sześć lat. Dla młodego człowieka, który kończy szkolę teatralną, wchodzi w zawód i wydaje mu się, że co roku będzie robił coś innego, może to być dość dużym wstrząsem. Więc ten Tomek Sawyer był dla mnie pierwszym zmierzeniem się z konsekwencjami bycia na poważnie w tym zawodzie.

- Oto jeden z opisów dotyczących pana jako aktora: "przyzwyczajony do ról dziwaków, morderców i psychopatów". Taką łatkę panu przypisano w internecie.

- (śmiech) Bardzo podoba mi się to określenie "przyzwyczajony". My, aktorzy, cały czas próbujemy tłumaczyć, że jesteśmy poniekąd skazani na własne szczęście albo nieszczęście. To znaczy na to, jak ktoś nas widzi. I nieprawdą jest to, że lubimy być tacy albo inni. Ostatnio zostałem zapytany, dlaczego lubię grać role łajdaków. Odpowiedziałem, że nie lubię grać takich ról. Ja po prostu takie role dostaję (śmiech). A to, że potrafię je zagrać, jest dla mnie komplementem. Ale wrócę jeszcze raz do określenia "przyzwyczajony". To jest absolutnie nieprawda! Zdarzają mi się oczywiście w teatrze role ludzi dobrych i wtedy nagle widzowie czy fani są zszokowani, że potrafię być inny.

W takim razie czeka pan na rolę życia?

- Oczywiście! Nie poddaję się tak łatwo. Myślę, że każdy aktor, jeżeli powie sobie, że zagrał rolę życia, to w tym momencie składa broń. A ja cały czas jestem przekonany, że przede mną jest ta moja rola życia. To powoduje, że jeszcze mi się chce.

To nad czym teraz pan pracuje?

- Właśnie wróciłem z planu serialu "Komisarz Alex" nagraliśmy także kolejną serię "Czasu honoru". I zaczynam kolejny sezon teatralny, gdzie w Teatrze Polskim gram w "Dziadach" Guślarza i Bezdomnego (Iwan Nikołajewicz Ponyriow - red.) w "Mistrzu i Małgorzacie". Więc sezon zaczyna się tak, jak się powinien zacząć, czyli pracą. Przede mną także zajęcia w szkole teatralnej. No i pracuję nad kolejnym recitalem.

Z którym może przyjedzie pan do Olsztyna?

- Jeżeli będzie taka możliwość, to oczywiście, że przyjadę. Cały czas liczę na to, że przyjadę do was ze spektaklem "Leningrad", w którym również gram. Jest to już kultowy spektakl we Wrocławiu i chcemy, żeby zaistniał w innych miastach. Szczególnie w tych muzycznych, a takim jest Olsztyn.

Bardzo dobrze radzi pan sobie także w kabarecie.

- Kiedyś HBO postanowiła wprowadzić w naszym kraju popularny na Stanach Zjednoczonych stand-up. Wpadli na pomysł, że wezmą aktorów, którzy będą mówić teksty kabaretowe. Byłem jednym z tych aktorów, którzy dostali takie zaproszenie. I w ten sposób spotkałem się z kabareciarzami, takimi jak Robert Górski. Okazało się, że mam predyspozycje. Chociaż uważam, że kabareciarzem trzeba się urodzić. Ja tylko potrafię komediowo zagrać.

Co pan robi w wolnych chwilach?

- Pomagam studentom. Ostatnio brałem udział w etiudzie szkoły filmowej z Katowic. Niedługo jadę na spotkanie do Zielonej Góry na spotkania szkół filmowych. Próbuję prowadzić warsztaty. Ponadto staram się jeździć na rowerze i interesuję się motoryzacją.

To jakie opony ma pan w swoim samochodzie?

- Pirelli, oczywiście.

A myślałem, że z rodzinnej Dębicy.

- (śmiech) Opony z Dębicy mam na zimę. Poza tym to rodzinne miasto to już nie jest Stomil Dębica, a Goodyear. Więc trudno mówić o rodzinnych oponach. Kiedyś wszyscy jeździliśmy na Stomilu, a teraz jest to już jedna z tych firm koncernowych, której lokalizację trudno wskazać.

Właśnie, kiedy decydował się pan na szkołę aktorską, rodzice nie chcieli, żeby znalazł pan pracę w innym zawodzie? Na przykład jako kierownik jednej sekcji w firmie oponiarskiej.

- Ja kończyłem technikum mechaniczne w Dębicy w 1990 roku. I to był dokładnie pierwszy rok, kiedy wprowadzono w Polsce zasiłek dla bezrobotnych. Wiedziałem więc, że nie będzie pewnego zatrudnienia w Stomilu Dębica. Dzisiaj jest to normalne, że młody człowiek nie wie, czy jak skończy szkołę, to znajdzie pracę. Ale wtedy to był dziwny czas i ogromny szok. Bo wszyscy moi koledzy z podwórka mieli pracę, a mnie pozostawało albo pójść do wojska albo na studia. W tym samym czasie zniesiono obowiązkową służbę wojskową w szkołach artystycznych, czyli PWST i ASP. Po szkole średniej miałem niby techniczny umysł, a na studiach przeniosłem się w zupełnie inną sferę. Zostałem bez problemu służby wojskowej i bez problemu pod tytułem: jak to będzie z pracą. I miałem cztery lata, żeby przyglądać się spokojnie, jak się wszystko w tym kraju zmienia.

Interesuje się pan piłką nożną?

- Nadal.

To znaczy?

- Mój tato grał w piłkę nożną. Swojego czasu grał w Stali Mielec z Grzegorzem Lato. Jako dziecko byłem katorżniczo przygotowywany do piłki nożnej. Musiałem oglądać mecze, znać piłkarzy i to mi zostało do dzisiaj.

Czyli takich postaci, jak Sławomir Majak, Artur Jędrzejczyk, Leszek Pisz czy Jacek Zieliński nie trzeba panu wyjaśniać?

- Leszka Pisza znam osobiście. Chociaż wie pan, ja bliżej mieszkałem klubu Wisłoka Dębica. Moja szkoła, a była blisko Stomilu, który był jednym ze sponsorów Wisłoki.

Te nazwiska to byli zawodnicy Igloopol Dębica, którzy później mieli przygodę z warszawską Legią. A jak wiadomo, Legia ograła Celtic w drodze do Ligi Mistrzów (rozmawialiśmy przed decyzją UEFA w sprawie dyskwalifikacji Legii Warszawa za występ zawodnika nieuprawnionego do gry w meczu rewanżowym III rundy eliminacji Ligi Mistrzów z CeMkiem Glasgow - red.).

- Mam swoje zdanie na temat polskiej piłki, zresztą jak każdy Polak. Zawsze porównuję to do zawodu aktora. Studenci przychodzą do mnie i mówią, że wystąpienie w jednej reklamie załatwia sprawę na kawałek życia. I ja zawsze odpowiadam: - To jest tak, jak z trafieniem dwóch bramek w jednym meczu. Wydaje się, że możemy po tym od razu wygrać Ligę Mistrzów. A prawda jest, niestety, taka, że trzeba trochę umieć grać w tę piłkę.

Stwierdzam, że cały czas pan pracuje.

- I nie potrafię swoim rodzicom wytłumaczyć tego, że pracuję również w niedzielę. Dla nich ten dzień jest święty. Dla mnie to trudny zawód, po prostu.

Mam nadzieję, że oszczędza pan zdrowie? W 2009 roku ciężko pan zachorował, był w śpiączce.

- Staram się. Jak mówiłem, jeżdżę na rowerze. Hmmm... Po moich...

Przeżyciach?

- Ładnie pan to powiedział. Lub po moim przeżyciu, bo tak należałoby to nazwać, własnej śmierci, na kilka pytań musiałem sobie odpowiedzieć. I na pewno odpowiedziałem sobie na jedno, że nie należy poświęcać wszystkiego, ponieważ możemy zapomnieć o tym, że w ogóle tu jesteśmy.

Papierosy też pan rzucił.

- Zasada jest prosta. Przerzucamy się z grubych na cienkie. Najpierw palimy ich coraz więcej, później coraz mniej. A któregoś dnia, stojąc wśród tłumu koleżanek stwierdzamy, że jesteśmy jedynym mężczyzną, który ma cienki papieros. I ten wstyd powoduje to, że nie chcemy się już wygłupiać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji