Artykuły

Nawet anioł ma brud pod paznokciami

Pieprzę politykę. Żadnej prawdziwej rozmowy o ideach, wizjach rozwoju, oddzieleniu Kościoła od państwa. Nic, tylko miałkość i pyskówka. Z ARKADIUSZEM JAKUBIKIEM rozmawia Dorota Wodecka w Gazecie Wyborczej - Świątecznej.

Kiedy Arkadiusz Jakubik wysupływał z portfela 15 dziesięciogroszówek na wodę mineralną, zastanawiałam się, w jakiej roli zapamiętała go kasjerka. Pewność co do znajomości jego twarzy obwieściła mu, gdy tylko wszedł do Żabki. Wydawała mi się za młoda, by na początku lat 90. oglądać go na scenie Operetki Warszawskiej i w Teatrze Rampa. Z tego samego powodu zdyskwalifikowałam ją jako fankę sitcomu "13. posterunek". Kiedy na ekrany wchodziło "Wesele" Smarzowskiego, mogła mieć naście lat. Nie miałam pewności, czy mogła widzieć "Dom zły", ale "Drogówkę" i "Pod Mocnym Aniołem" - to już prawdopodobne.

Była jeszcze ewentualność, że zapamiętała go w roli ojca w "Chce się żyć" albo menedżera Paktofoniki w "Jesteś Bogiem". Nie podejrzewałam, że dostrzegła go w "Prostej historii o miłości", którą wyreżyserował. Nie dość, że miał tam burzę włosów i nadwagę, co już się w Żabce nie zgadzało, to jeszcze na ekranie mignął przez moment. Intuicyjnie skreśliłam ją też z listy słuchaczek Dr. Misio.

Wróciłam do Żabki po kilku godzinach wywiadu. - Skąd pani zna tego gościa w portkach moro, który kupował wodę mineralną?

- Z telewizji - odpowiedziała. - Reklamuje jakiś bank z Kevinem Spaceyem.

Dorota Wodecka: Pan też jest zdenerwowany?

Arkadiusz Jakubik: To widać? Miałem w podstawówce kolegę, który przed odpytywaniem zakładał na siebie kilka pożyczonych kurtek. Przed tablicą pytał, czy może zdjąć kurtkę, bo mu gorąco. Klasa w śmiech. Nauczyciel odpytuje, ten znowu, czy może się rozebrać, bo gorąco. Gdy zdejmował piątą kurtkę, zazwyczaj dostawał pałę. Wszyscy w klasie mieli przy tym numerze niezłą polewkę.

Boję się, że teraz też tak będzie. I że na koniec dostanę dwóję.

To tam robił pan wywiady z nauczycielami o stanie wojennym?

- Nie, to było później, w liceum. Ale szybko wyrosłem z polityki. Odciąłem się. Dzisiaj kompletnie mnie ona nie interesuje.

To jest w Polsce w ogóle możliwe?

- Nie oglądam telewizji. W gazetach czytam tylko kolumny sportowe i kulturalne. Czasami naukę. Szkoda czasu.

Od kiedy ten detoks?

- Od początku wolnej Polski. Kiedy w wyborach do drugiej tury nie przeszedł Mazowiecki, a Wałęsa miał za kontrkandydata faceta z teczką. Byłem wściekły, że w moim kraju jakiś kosmita o mały włos nie zostaje prezydentem. Pomyślałem, że ja taką politykę pieprzę. Ale przede wszystkim było mi wstyd.

Przed kim?

- Przed samym sobą. Że moi rodacy głosują na Tymińskiego, wyrzucając na śmietnik wszystko, co zrobił Mazowiecki. I mnie przy okazji.

To może pan się obraził na Polaków, a nie na polityków?

- Na głupotę Polaków też. Ale wtedy najbardziej obraziłem się na politykę za to, że od zawsze jest li tylko narzędziem manipulacji. "To oni mają swoje sprawy/ o których nic nie wiemy/ to oni wywołują wojny/ na których my giniemy/ nie wierzę politykom" - śpiewał 30 lat temu klasyk. I miał rację. Bo nic się przez te lata mojego detoksu nie zmieniło. Żadnej prawdziwej rozmowy o ideach, o wizjach rozwoju, o oddzieleniu Kościoła od państwa. Nic, tylko miałkość i pyskówka. Nie ma znaczenia, kto jest u władzy, a kto w opozycji.

Polska się przez te lata zmieniła.

- Bo Polska na szczęście jest poza polityką i ludźmi, którym nie o Polskę chodzi, tylko o władzę i pieniądze. Pod pozorem troski o ten biedny, smutny kraj załatwiają swoje interesy. Wszyscy są tacy sami. Bez względu na przynależność partyjną. Dlatego Polskę polityczną sobie odpuszczam. Niech się chłopcy i dziewczęta bawią na górze. Nie moja piaskownica.

To dlaczego pan głosuje?

- Schizofrenia? Nie pierwsza u mnie i nie ostatnia. Głosuję z resztek przyzwoitości i z patriotycznego obowiązku. Z tych samych powodów płacę podatki.

To gdzie jest pana Polska?

- We mnie, w środku. Jestem nią wypełniony do cna. W brzozach, które stoją przed moim domem we wsi Jastrzębie i pilnują go. Myślę i odczuwam w polskim języku.

A wychowałem się w Strzelcach Opolskich, przed wojną Gross-Strehlitz, gdzie nie było to tak oczywiste. Miałem tam w liceum dwa autorytety, rozpięte na dwóch biegunach. Dyrektor mojej szkoły i nauczyciel historii był komunistą. Prawdziwym, ideowym, nigdy nie dorobił się nawet samochodu. Wierzył i miał argumenty: walka z analfabetyzmem, powszechny dostęp do oświaty, awans społeczny chłopów... I mógł tak godzinami. Drugi uczył mnie WOS-u. Działał w "Solidarności" i komunistów nienawidził. To on mnie nakłonił, żeby po maturze złożyć papiery na dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dojrzewając intelektualnie w tej schizofrenii poglądów, nauczyłem się wyrabiać sobie własne.

Dlatego nie potrzebuję polityków, którzy będą mi wmawiać, jaka ma być dzisiejsza Polska. A dzięki temu, że dorastałem właśnie w Strzelcach Opolskich, czuję się bardziej Polakiem niż ci, którzy mogli wchodzić w polską tożsamość naturalnie zanurzeni w języku, w tradycji, w mentalności.

Z powodu mniejszości niemieckiej?

- W Strzelcach to była większość. Obca mentalność, obcy język. To w tym mieście w 2008 roku sąd rejonowy wydał precedensowy wyrok, że hajlowanie nawiązuje do tradycji przedwojennego polskiego ruchu narodowego, i umorzył postępowanie. Schizofrenia postępowa, bo groby moich przodków zostały we Lwowie, Stryju czy na Rzeszowszczyźnie, a "moim" miastem były wtedy Gliwice, gdzie po wojnie osiedlili się dziadkowie ze strony mamy i ojca, zresztą ci ostatni uciekali przed ukraińskimi bandami. Tam, na Górnym Śląsku, spędzałem wakacje i święta, obracając się w kręgach przesiedleńców ze Wschodu. Rodzice przeprowadzili się na Śląsk Opolski, bo tam dostali pracę i mieszkanie. Niezły młyn, prawda?

Czy nie miał pan tam kompleksu Polaka?

- Czy czułem się gorszy? Nie z powodu narodowości. Byłem dumny, że jestem Polakiem, i było mi wstyd za kolegów i ich rodziców, którzy zostawiali wtedy Polskę, wyjeżdżając do Niemiec za łatwym chlebem. W połowie lat 80. weszła ustawa o łączeniu rodzin umożliwiająca ludziom mieszkającym na terenach Trzeciej Rzeszy wyjazd do RFN. Ilu Polaków szukało wtedy niemieckich korzeni, ilu brało szybkie śluby, żeby tylko wyjechać! Dostawało się paszport, a po obozie przejściowym mieszkanie i zasiłek, za który można się było utrzymać nawet bez pracy. Z 32 osób w klasie maturalnej zostało nas 16.

Po dwóch, trzech latach ci polscy Niemcy przyjeżdżali do Strzelec mercedesami, audikami, najczęściej pożyczonymi, i obnosili się ze swoim bogactwem. Uważali się już za prawdziwych Niemców i z pogardą wypowiadali się o Polsce. Raz widziałem, jak na parkingu rzucali do góry bonbony, znaczy cukierki, bo oni już po polsku zapomnieli, i fotografowali dzieci, które zbierały je z ziemi. Dla mnie byli zdrajcami.

Groby pozostawione na Wschodzie są dla pana ważne?

- Brakuje mi mogił. Moja rodzina jest rodziną bez ziemi, bez cmentarza, na którym leżą nasi przodkowie. Bez ciągłości. Z tego powodu mam kłopot z tożsamością, ze znalezieniem swojego miejsca. Nie były to ani Strzelce, ani Wrocław, gdzie studiowałem, i długo nie była to Warszawa. Z czasem sprowadzili się tutaj mój brat i mama. Bardzo mi ich brakowało. Tęskniłem za nimi. Kiedy mama powiedziała mi niedawno, że chciałaby przenieść na tutejszy cmentarz grób taty ze Strzelec, usiadłem ze wzruszenia. Ściągamy go do naszego miejsca, które znaleźliśmy po długiej tułaczce. Postrepatrianci, cholera.

Panu brakuje ciągłości miejsca?

- Miejsca i historii rodziny w to miejsce wpisanej. We wrześniu zaczynam zdjęcia do filmu, w którym wracam do swojej wsi z kampanii wrześniowej i dowiaduję się, że Ruscy zabrali nam krowę. Biorę stary kufer i tak jak to robił mój dziadek czy pradziadek, a mogła to robić tylko najstarsza męska ręka rodu, zapisuję na jego dnie ważne fakty z życia rodziny. A więc i tę kampanię, że przegraliśmy z Niemcami, że Ruscy weszli i że ta krowa. Mój syn chce wiedzieć, co jeszcze jest na tym kufrze zapisane. A tam, że w 1870 rodzina tu się osiedliła, że wszystkie powstania, wojny, że prosiak, że życie. Najważniejsze wydarzenia z historii Polski pokrywają się z naszą rodzinną historią. Jeśli mówimy o ciągłości miejsca, to w niej zawiera się odpowiedź na pytanie, gdzie jest moja macierz, mój dom.

Odczuwał pan rodzaj winy, że zostawił pan grób ojca?

- Tak. Leży tam w Strzelcach sam jak palec. Rzadko mogę się z nim spotkać, a potrzebuję z nim pobyć. Pogadać, podzielić się swoim szczęściem czy depresją. A jak pojadę, to często płaczę. Bo to jest rozmowa prawdziwa. Oczyszczająca.

Jeździmy setki kilometrów, by rozmawiać z umarłymi. Czy to nie jest jakoś rozpaczliwe?

- Może mamy problemy z rozmową z żywymi? Boję się drugiego człowieka. Że zrani, skrzywdzi. Powie niewinne zdanie, które uruchomi reakcję łańcuchową i doprowadzi do przekonania, że jestem beznadziejny i zmarnowałem sobie życie.

"Popatrz, jak znakomicie/ Rozpierdoliłeś sobie życie./ Przynajmniej wreszcie coś/ Zrobiłeś naprawdę znakomicie". O sobie pan śpiewa?

- Dziś, teraz - nie. Kiedy przychodzi słabszy moment, to jestem skłonny tak myśleć. Nie wychodzę wtedy z domu, wyłączam telefon. Muszę mieć dobry dzień, żeby iść do ludzi. Odkąd pamiętam, zawsze się ich bałem. No bo się jąkałem. Bo miałem krzywe zęby. Bo nie byłem najpiękniejszy. Bo się w domu nie przelewało. Bo nie miałem własnego magnetofonu, tylko pożyczony. I kiedy się zastanawiam, po jaką cholerę była mi potrzebna ta szkoła teatralna, dochodzę do wniosku, że ona mnie nauczyła sposobów obrony przed ludźmi. Dała mi warsztat umożliwiający spotykanie się z nimi, ale jako nie ja. Rzemiosła aktorskiego i udawania potrzebuję do tych spotkań przez małe "s". Kiedy się spotykam NAPRAWDĘ, przestaję udawać, grać. Wtedy nawet nie trzeba rozmawiać. Wystarczy ze sobą posiedzieć.

Jak chłopiec, który się jąka, może mieć fantazję, by być aktorem?

- Nie jąkałem się od urodzenia. Jako ośmiolatek zagrałem w filmie "Okrągły tydzień" w reżyserii Tadeusza Kijańskiego. Poszliśmy na ten film do kina ze szkołą. Kiedy koledzy zobaczyli mnie na ekranie gołego, rozpętał się horror. Wołali za mną: "Aktor, pokaż pisiora!". Żadne tam żarty, zupełna powaga. Zmieniłem szkołę. Nie chciałem jeździć na castingi, grać i pokazywać siusiaka. Nie chciałem być aktorem. Zacząłem się jąkać. Klasyczna nerwica i czas dojrzewania. W liceum pani prof. Urszula Kraka zapisała mnie do kółka teatralnego. Dostałem rolę Papkina i okazało się, że kiedy gram, to się nie jąkam. Zawód aktora mógł mi też dać narzędzia, by udawać, że jestem fajny.

Nie pozwala pan swoim synom grać w filmach. Ani pracować.

- Dzieci należy trzymać z dala od pieniędzy i z dala od pozy, że się ma kasę. Zasada w moim domu jest prosta: muszą utrzymać się z kieszonkowego. Jednorazowo zgodziłem się, by zagrali w serialu "Szatan z siódmej klasy" Kazimierza Tarnasa, a potem mimo propozycji nie woziłem ich na żadne castingi. Nie chciałem, by zostali młodocianymi gwiazdami seriali, z wodą sodową bijącą do głowy, z zawsze pełną kartą kredytową, tylko mieli normalne dzieciństwo. Przerażają mnie ci nastoletni celebryci żyjący tym, co napiszą o nich w kolorowej prasie. Dorosłe dzieci, które konstruują w swoich głowach słaby obraz świata rozgrywający się na trajektorii: plan filmowy, bankiet, wywiad, kasa, sława, podziw, szczęście... Taki świat jest nieprawdziwy. Chcę synów nauczyć skromności.

Skromności?! W świecie zdominowanym przez narrację pierwszoosobową?

- Chcę, żeby moi synowie byli dobrymi ludźmi. Skromnymi też. To coś złego? Z mojego wychowania w wierze katolickiej, o co mama dbała bardzo, ku mojej rozpaczy posyłając mnie na roraty, drogi krzyżowe, pierwsze piątki miesiąca, majówki czy różańce, pozostało mi tylko genialne, rewolucyjne, anarchistyczne przesłanie: kochaj bliźniego jak siebie samego. Według tego kryterium dokonuję autoanalizy i chciałbym, żeby dla moich dzieci było ono równie ważne. Jestem przekonany, że wszystko, co zrobimy, dobrego i złego, wraca jak bumerang.

Opowie pan, jak to ze złem było?

- Wolałbym o tej jasnej stronie mocy. Mieszkaliśmy wtedy z Agnieszką przy ulicy Koźlej w Warszawie. O trzeciej w nocy zimą na moim szlaku hańby zaczepił mnie starszy człowiek. Ubrany w kożuszek, z reklamówką książek, zapytał, czy nie chciałbym ich kupić, bo nie ma w domu pieniędzy, a musi się napić. Zaprosiłem go do domu, bo wydawało mi się, że musi z kimś porozmawiać. Odmówił. Pożegnaliśmy się, ale myśl, że coś jest z nim nie tak, że nie mogę go tak zostawić, nie dawała mi spokoju. Poszedłem za nim. Znalazłem go w knajpie Pod Herbami przy Wąskim Dunaju, gdzie zażenowany wymieniał książki na cztery piwa. Gdy mnie zobaczył, zabrał piwa i uciekł. Dogoniłem go i poprosiłem, by ze mną porozmawiał. Powiedział, że jest alkoholikiem. Kiedy miał 33 lata, dostał pułk we władanie i tak się zaczęło jego picie. Był najmłodszym pułkownikiem w PRL-u. Żona go zostawiła, syn nie chce znać. Chciał się napić i odkręcić gaz. Nie wiem, jak długo rozmawialiśmy, ale przeprosił mnie, że musi na chwilę odejść. Sądziłem, że po tych piwach to za potrzebą... I już go nie zobaczyłem.

Myślał pan, że się zabił?

- Nie wiem. Bałem się, że to zrobi. Nawet nie opowiedziałem o tym spotkaniu Agnieszce. Półtora roku później daliśmy ogłoszenie, że zamienimy nasze własnościowe mieszkanie na większe komunalne. Nie dawaliśmy sobie rady w 21-metrowej kawalerce. Kuba miał pół roku, więc żeby mieć spokój, zamykałem się w przedpokoju, metr na dwa, i pisałem "Jeźdźca burzy". Sąsiedzi się wściekali, bo otwierałem drzwi na klatkę schodową i wietrzyłem ten przedpokój, w którym było ciemno od dymu z wypalonych fajek. I zadzwonił pan Roman. Powiedział, że ma mieszkanie w Konstancinie. Trzypokojowe, z antresolą, ogromne, też własnościowe. Dopytywałem, czy uważnie przeczytał ogłoszenie o zamianie, że nie mamy pieniędzy na dopłatę. Spotkaliśmy się. Powiedział, że jest na emeryturze. Kiedy miał 33 lata, został najmłodszym pułkownikiem w PRL-u. Uciekłem wzrokiem. Miałem dreszcze, łzy w oczach, wielkie emocje.

A on?

- Powiedział: "Pan wie, że myśmy się już kiedyś spotkali. Chciałem panu podziękować".

Przypadek?

- Bumerang. Mieszkaliśmy tam siedem lat.

Porozmawiamy o Bogu?

- Błagam! Nie mam już żadnej kurtki pod spodem. Nie jestem gotowy na taką rozmowę. Zachodzę sporadycznie do kościoła, by posiedzieć, powąchać, porozmyślać, ale Boga tam nie szukam. Chociaż może? Przeszkadza mi formuła instytucji, która chce zmonopolizować kontakty z Bogiem. Odrzuca mnie od polskiego Kościoła jego podobna politykom pazerność na władzę i pieniądze. Kościoła ingerującego w sztukę, której nie rozumie, i wszelkie dziedziny życia społecznego. Jego hipokryzja pozwala zaśmiecać Polskę jak długa i szeroka szpetnymi pomnikami papieża, nie dostrzegając, że za zamiatanie pod dywan pedofilii należy obwiniać między innymi właśnie jego. W takiej zakłamanej instytucji nie mogę spotkać Boga.

To gdzie jest?

- W człowieku. W uczynkach. Wpadam na niego w dziwnych miejscach. Ostatnio miałem wrażenie, że obcuję z Nim bardzo blisko na Tajwanie, w świątyni buddyjsko-taoistycznej. Trafiłem na wyjątkowy moment. Świątynia była pełna mnichów modlących się na głos. Uwiódł mnie powolny, mantryczny rytm i żarliwość ich modlitwy. Dołączyłem się. Odwiedziłem też bóstwa specjalizujące się w rodzinie i zdrowiu. Miałem sprawę do załatwienia.

Jaką?

- Żeby nam się nigdy rodzina nie posypała. I zdrowotnie, i towarzysko. Wielu, właściwie większość, moich przyjaciół się rozwiodło. Dla mnie byłaby to tragedia. Nawet nie próbuję sobie tego wyobrażać. Miłość do Agnieszki, do dzieci to esencja mojego życia. Bałem się strasznie zalegalizować związek, ale nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy wykupić mieszkanie.

Czego się pan bał?

- Bałem się, że kiedy podpiszemy cyrograf, stracimy codzienną czujność na siebie. Przestaniemy się starać, pamiętać, że w codziennych drobiazgach jest przepis na miłość. W SMS-ie, w przytuleniu, niespodziance, pocałunku, drobnym prezencie. Kiedy się ma rodzinę, trzeba rano wstać z łóżka, zejść do piwnicy, otworzyć piec i wrzucić szuflę węgla, żeby się paliło. Codziennie i regularnie. Pomijając to, że nie mam pieca na węgiel. Wtedy można się kochać przez całe życie.

Tym jest miłość?

- Miłość to krew, pot i łzy. Awantury i trzaskanie drzwiami. Emocje. Moja żona jest specjalistką w toczeniu jadu i jej sarkastyczne riposty mogą położyć na łopatki. Jesteśmy typem włoskiego małżeństwa, więc jak coś się skumuluje, to już na ostro. Ale godzimy się na oczach dzieci. Skoro były świadkami awantury, muszą widzieć, jak wszystko wraca do normy.

Wypływam często to tu, to tam, ale tylko świadomość portu pozwala mi gdziekolwiek wyruszyć. Związek może się wydawać zaprzeczeniem wolności, ale ja swoją wolność realizuję dzięki temu, że ich kocham, że oni są początkiem i końcem wszystkiego, co tylko sobie wymyślę: aktorstwa, reżyserii czy rock and rolla. Niosę na plecach zobowiązania i ograniczenia związane z byciem z nimi, ale inna wolność mnie nie interesuje.

Jak się ma do takich deklaracji bycie rockandrollowcem?

- Z wyjątkiem sytuacji seksualnych rock and roll jest dla mnie tym samym, czym jest dla wszystkich.

Alkohol, narkotyki, pieniądze, no i sława?

- No tak, hulaszczy tryb życia.

Jaki to wzór dla chłopakow?

- Słaby. Dlatego nie zabieram ich w trasy. Nie nagrywamy imprez, by nie mogli nas obejrzeć na YouTubie. Pilnujemy prywatności. Zresztą każdy facet to ma, a więc i oni będą mieli również. Jest w nas i Dr Jekyll, i Mr Hyde. "Wyglądam jak chuj/ jak stary, głupi chuj/ jestem brzydki i kłamliwy/ jestem Doktor Misio i Mister Chuj" - o tym traktuje sztandarowa piosenka Dr. Misio.

Powiada pan, że koncert daje taką adrenalinę, jakiej nie uwalnia żaden spektakl i żaden film. Przyznam, że trochę tego nie rozumiem.

- Zastanawiam się, do czego można by to porównać.

Do kryzysu wieku średniego?

- Też, choć to zbyt duże uproszczenie. Chociaż czy ja wiem? U źródeł decyzji, żeby założyć zespół, był pewnie jakiś rodzaj frustracji związanej z kryzysem wieku średniego. Wtedy odkrywamy, że chcemy mieć krótkie spodenki i znowu wskoczyć do piaskownicy.

Ze strachu?

- Przed umieraniem?

Nie wiem. To pan śpiewa, że boi się "strachu, który przychodzi nocą".

- Miewam koszmary nocne. Potworności. Nieokreślone figury. Bezpostaciowe zło. Bez fabuły. Czasem boję się położyć do łóżka.

Myśli pan, że w naszym wieku można się pozbyć niepokoju?

- Wątpię. Ja go oswajam i neutralizuję z Dr. Misio. Zespół jest moim pokojem terapeutycznym, w którym mogę wykrzyczeć swoje strachy i niepokoje. W tekstach Krzyśka Vargi i Marcina Świetlickiego odnalazłem mnóstwo traum, które mam do przepracowania. Udało mi się je nazwać i powalczyć z nimi, także dlatego, że w moim porcie wszystko jest nazwane, sprawdzone, przyjazne, bezpieczne.

Jak pan sobie radzi ze starzejącym się ciałem, które "zrasta się, pęcznieje, daje ciągle nowe ogniska bólu"?

- Nie należę do najbardziej urodziwych facetów pod słońcem. Mam status odszczepieńca. Potwora z "13. posterunku". Kudłatego z początkiem łysiny na głowie. U Smarzowskiego też nie gram amantów. Rozbieranie się na scenie z Dr. Misio do niebieskich ponaciąganych gaci jest przepracowywaniem swojego ciała. Żeby je zaakceptować i polubić, muszę je pokazać. Takie jest - grube, owłosione, niekształtne, z rozstępami - i nic na to nie poradzę. Eksponuję je trochę masochistycznie, ale to pomaga mi czuć się w nim dobrze.

Swoją drogą, bardzo pan schudł.

- Trochę się przecież powyginałem, pracując nad rolą Petryckiego w "Drogówce". Facet żadnej kobiecie nie przepuścił. Teraz tracę kilogramy do "Wołynia" .

A czego w sobie nie należy się bać?

- Swoich słabości, ułomności. Ale wszystkie grzechy, te mniejsze czy większe, sprawiają, że jesteśmy ludźmi. Przy okazji rozmów o moich bohaterach z filmów Wojtka Smarzowskiego powtarzam, że zawsze staram się wydobyć z nich dobro. Bo nawet anioł ma brud za paznokciem.

"To się zdarza mężczyznom w pewnym wieku. Że już po prostu nie żyją. Kładą się w trumnach i oglądają telewizję". Umarł pan chociaż raz?

- Facet umiera po wielekroć. Ja umierałem trzy razy. Pierwszy raz osiem lat temu na stole operacyjnym. Niegroźny zabieg czyszczenia zatok. Anestezjolog, wybudzając mnie z narkozy, szarpał za ramię i krzyczał, że mam bardzo słabe serce i koniecznie muszę pójść do kardiologa. Okazało się, że do końca życia muszę brać lekarstwa. Wtedy umarłem.

A drugi raz?

- Kiedy zdałem sobie sprawę, że już nie jestem dla synów wielkim wodzem Indian. Starszy odłączył się ode mnie mentalnie i zaczął ze mną walczyć. Pokazał mi "fuck off" i dał do zrozumienia, że jestem mu niepotrzebny. Nagle skończyło się to, co było dla mnie najważniejsze. I co zrobić z uczuciem, które implikuje myśl, że jestem stary i że emocje, które były dla mnie tak istotne, już nie wrócą? To zabójcze. A trzeci raz umarłem najbardziej.

Opowie pan?

- Młodszy syn kiedyś zapytał mnie o śmierć. Powiedziałem mu, że taka jest kolej rzeczy. Ja odejdę, a on będzie miał swoich synów. I wtedy, nazywając to, zdałem sobie sprawę, że ta śmierć jest nieunikniona. Uciekałem dotąd od myślenia o niej, bo "kiedy byliśmy młodzi, nikt nie umierał i nikt się nie rodził". Opuściło mnie złudzenie nieśmiertelności. Strasznie płakaliśmy.

Nikt nigdy przy panu nie umarł?

- Dziadek Staszek. Miałem 11 lat. Rano, kiedy wstaliśmy z bratem, okazało się, że się nie obudził. Babcia płakała, a ja zacząłem go reanimować. Pewnie nieporadnie, tak jak umiałem. Potem czułem się winny, że za słabo naciskałem jego serce. Od kilku lat odgrywam tę scenę w spektaklu "Ja".

Był moim ideałem głowy rodziny. Miał cztery córki i dbał, by się kochały i utrzymywały ze sobą kontakt. W Wigilię siedział u szczytu stołu i patrzył szczęśliwy na nas wszystkich - wnuków, zięciów... Chciałbym stworzyć gniazdo, do którego synowie będą chcieli wracać.

Mówisz: Jakubik, myślisz: Smarzowski: ''Mam coś z szachisty''

Jakubik: Na hipstera jestem za gruby

To ważne jest, żeby się napić z synem wódki?

- To sytuacja inicjacyjna. Moment, gdy ojciec zaczyna traktować syna jak partnera. Mężczyznę. Strasznie mi brakuje w moim życiu tej opowieści. Miałem 16 lat, kiedy tato wyjechał do Stanów, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Miał tam wypadek i przez kilka lat czekał na wypłatę odszkodowania. Wrócił, gdy skończyłem studia. Byłem już mężczyzną. Wódka, rzecz jasna, nie jest niezbędna do takiej inicjacji, ale jest substytutem zakazanego owocu, który możemy wspólnie zjeść, bo obaj jesteśmy dorośli.

Ma pan to za sobą?

- Tak. Po Bożym Ciele pojechałem ze starszym synem do Wrocławia. Zabrałem go do szkoły teatralnej na Jastrzębią, gdzie teraz jest przedszkole żydowskie. I do radia, gdzie pracowałem w regionalnej rozgłośni. Byliśmy w Capitolu na "Hair", w kinie na "Wilgotnych miejscach".

Wieczorem siedliśmy na Rynku przy piwie. Opowiedział mi o swoich dziewczynach i przygodach alkoholowych.

Tato, którego pan tylko przez chwilę gra w "Chce się żyć, jest wspaniałym ojcem.

- I to jest mój tato. Takim go pamiętam. Zabawy w Indian, rower, pierwsze narty w Szczyrku, kopanie piłki. Zresztą był niezłym piłkarzem. Grał w juniorach w Piaście Gliwice, z Włodzimierzem Lubańskim zresztą, potem w Odrze Opole. Jak każdy miał swoje za uszami. Nie był ideałem. Zresztą jestem do niego dosyć podobny. Zwłaszcza w tych wąsach.

Panie Arku, a co to jest szczęście?

- Szczęście jest wtedy, gdy budzę się rano i na dzień dobry całuję żonę. I wtedy, kiedy budzę synów i widzę ich nieprzytomne jeszcze uśmiechy. Albo kwaśne miny, bo jest za wcześnie. I kiedy robię im kawę. Szczęście to smakowanie każdej chwili.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji