Artykuły

Jan Englert: Nikt nie namówi mnie na żadne ekstremum

- W dzisiejszych czasach pomieszanych kryteriów jedyne rzeczy, które są konkretami, to rzemiosło i umiejętność. Słowo klucz to rzetelność. Dla mnie to minimum - z dyrektorem Teatru Narodowego Janem Englertem rozmawia Przemysław Skrzydelski w tygodniku W Sieci.

Przemysław Skrzydelski: To już pana 11 lat na stanowisku dyrektora artystycznego Teatru Narodowego, a wielu twierdzi, że pan dalej taki niemodny Jan Englert: W jakim sensie? - Nie zorganizował pan chociażby czytania "Golgoty Picnic".- O "Golgocie" możemy powiedzieć w jednym zdaniu: teatr jest miejscem publicznym i jest konwencją, a konwencja to umowa między wykonawcą a publiką. Jakiekolwiek gorsety narzucane teatrowi nie są słuszne. Oczywiście ja mam swoje preferencje, ale problem pojawia się wtedy, gdy pewne poglądy instytucjonalizują się, stają się oficjalną wypowiedzią. W Teatrze Narodowym ma pan różny repertuar i to jest wartość. Nie chcę na ten temat więcej mówić, jestem przeciwnikiem jakiegokolwiek ekstremizmu i fanatyzmu. Uważam, że to nigdy nie jest konstruktywne, fanatyzm dekonstruuje. Dotyczy to wszystkich stron, również tego konfliktu, sztucznie w moim przekonaniu wywołanego.

Sztucznie?

- Takich rzeczy było 56 tysięcy po drodze i nic się nie działo. Komuś na rękę był ten konflikt. Ja nigdy nie miałem na widowni żadnych ekscesów - ciekawe dlaczego.

Dbał pan o to, by nie mieć. To scena narodowa.

- Starałem się tylko o jedną opinię dla Teatru Narodowego - by uznano go za dobry teatr. Całe swoje życie nie należałem do żadnej partii, nie skorzystałem z żadnej oferty. Nikt nie namówi mnie na żadne ekstremum - z jakiejkolwiek strony. Więcej - zupełnie inaczej rozumiem patriotyzm: jako zbiór indywidualnych przekonań i uczuć bez potrzeby ich demonstrowania. Jestem człowiekiem dialogu, rozmawiajmy o teatrze - ja nie umiem na scenie pracować w atmosferze konfliktu. Nie lubię mieć wrogów. Są twórcy, którzy potrzebują mieć wroga - w Polsce to nawet nie są wrogowie, ale jacyś "oni". Wolałbym, by zaimek "ja" czy "oni" zastąpił zaimek "my" i zastąpiło działanie wspólne. W teatrze ważne jest oddzielenie i znalezienie granicy między konformizmem a kompromisem. Funkcjonowanie bez kompromisów uniemożliwia jakąkolwiek wspólną pracę, może dlatego nie było u nas żadnych awantur czy protestów.

Nie chodzi też o to, by teatr coś musiał załatwić, być trybuną polityczną. W czasach rewolucji francuskiej, gdy nie było telewizji i słabo było z prasą, teatr wdał się w politykę i przez ponad 40 lat musiał się odbudowywać.

Wobec Teatru Narodowego stosowane jest często pojęcie eklektyzmu.

- Uważamy, że naszym obowiązkiem jako największej sceny publicznej jest prezentowanie publiczności estetyk artystycznych z różnych podwórek. To zgodne z moim myśleniem - mnie interesuje ktoś, kto ma inne poglądy niż ja. Dla mnie jest on ciekawy. Chodzę do teatru oglądać czasem złe przedstawienia, bo jestem ciekawy, co zostało spaskudzone. W dzisiejszych czasach pomieszanych kryteriów jedyne rzeczy, które są konkretami, to rzemiosło i umiejętność. Słowo klucz to rzetelność. Dla mnie to minimum.

Trudno dyskutować z faktami. To się udało w TN, co chyba coraz większa liczba krytyków zauważa. Rok temu powiedział pan w radiowej Dwójce, że nie zauważył momentu dziesięciolecia na fotelu dyrektora. A za chwilę, w 2015 r., obchodzimy 250 lat sceny narodowej. Tym razem już chyba musiał pan coś zauważyć, to musi być stres w momencie przełomowym.

- Nie przepadam za eventami, rocznicami. 250 lat to jednak dobra cyfra, jedna z rekordowych w skali światowej, a oprócz tego bardzo ważna nazwa - Teatr Narodowy, służący narodowi, królewski, państwowy Funkcjonujący dla dobra społeczeństwa

Przypomnijmy, że zaczynał co prawda w innym miejscu, w budynku nieopodal dzisiejszego Narodowego, który stał mniej więcej na dzisiejszym przecięciu ulic Królewskiej i Marszałkowskiej, w tzw. Operalni

- To prawda, choć to tylko sprawa miejsca, a te 250 lat - z przerwami oczywiście, ale to nie ma znaczenia - zachowało ciągłość tradycji. Dlatego to będzie święto całego teatru w Polsce.

Jak pan definiuje ten wielki jubileusz?

- To jest tak - definiuję to przez 11 lat i w tym sensie to po prostu kontynuacja. Rozmawiamy o imieninach, czyli o czymś, co ma wymiar publicystyczno-celebrycki w skali europejskiej czy światowej. Z tego powodu oczywiście szykujemy dwa wydarzenia o skali zupełnie wyjątkowej, organizacyjnie i finansowo, ogromnie ryzykowne: "Dziady", które wyreżyseruje dla nas jedna z największych osobowości teatru na świecie - Eimuntas Nekrošius. I mój "Kordian" - zupełnie inny niż wszystkie "Kordiany" do tej pory, także moje - w którym chciałbym, aby pojawił się cały zespół Narodowego.

Do tego mamy próbę zagłębienia się w istotę Fredry. Wymyśliłem to dla Andrzeja Łapickiego, więc musiałem odczekać i teraz ułożyć to inaczej. Później będzie Iwaszkiewicz - a więc z każdego okresu historycznego jeden kwiatek. A na początek tego sezonu: "Iwona, księżniczka Burgunda" Gombrowicza w reżyserii Agnieszki Glińskiej.

Byłem przekonany, że zdecyduje się pan także na pokazanie "Wesela". W styczniu 2015 r. minie 15 lat od kongenialnej wersji Jerzego Grzegorzewskiego. Rewizja na jubileusz byłaby oczywistością.

- Pozwolę sobie na ironię - dobrze skonstruowany zespół to zespół, którym można obsadzić "Wesele". Widać, nie mam takiego [śmiech]. Poza tym nie znam żadnego twórcy, który lepiej od realizacji filmowej Andrzeja Wajdy oddałby ducha tego utworu.

A ten jubileusz to dobra okazja do pokazania "Dziadów"? Pana mistrz, założyciel Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, Jerzy Koenig powiedział, że "Dziadów" nie robi się z okazji, ale z potrzeby

- Robiłem "Dziady" dla Teatru Telewizji w 1997 r. i zostałem skarcony za bezczelność (przede wszystkim w wykorzystywaniu możliwości atrakcyjnego, nowoczesnego montażu). Tutaj jest zbieg okoliczności - to nie tylko okazja. Nekrošius - jest w tym coś symbolicznego, że litewski reżyser będzie robił "Dziady". Ale gdybym dokładał do tego jakąś ideologię, nadużywałbym uczciwości. "Dziady" i "Kordian", o których mówi się, że powinny być w repertuarze permanentnie, to dwa pomniki; jeśli uda się je wystawić w ciągu jednego roku, to będzie dla mnie wielki sukces.

Znowu wszyscy będą panu zazdrościć.

- Bardzo lubię, gdy mi się zazdrości. Zawsze wolałem być nielubiany za to, że mi się powodzi, niż kochany za to, że jestem nieudacznikiem. Więc mi to nie przeszkadza. Wolałem być kochany, oczywiście, ale nauczyłem się bagatelizować i sukcesy, i porażki. Szybko nauczyłem się sprowadzać je do wspólnego mianownika, bo zależą one od miejsca, czasu i towarzystwa, w którym się pan znalazł.

Pamiętam Narodowy pod kierownictwem Jerzego Grzegorzewskiego, który przyjął założenie, iż stworzy Dom Wyspiańskiego. To była deklaracja przyjęta na początku i później zrealizowana. Czy pan miał w myśli takie hasło, które - choćby - podskórnie - chciał zrealizować?

- By mieć takie hasło, trzeba być artystą. Ja nie mam takich papierów, nie jestem artystą. Nie mam charakteru artysty, niestety. Nie umiem fruwać, jestem z tych, którzy wolą chodzić. Artysta musi fruwać.

Dostrzega pan coś takiego jak etos Teatru Narodowego? Tu chodzi o chęć bycia zapamiętanym w jakiś sposób, lecz także o przekazanie jakichś wartości. Chce pan zostać zapamiętany?

- W ogóle o tym nie myślę. Może to źle. Jedyna rzecz, jaka jest do zapamiętania, to fakt, że Narodowy to jedyny teatr w Polsce, który na trzech scenach gra prawie 400 przedstawień rocznie przy wysokiej frekwencji. Co może być lepszego do zapamiętania? Teatr powinien mieć misję, ale nie powinna ona służyć maskowaniu nieumiejętności. Teatr to rzeczownik. Ozdabianie go lub postponowanie przymiotnikami to tylko zbędna frazeologia.

Nazwijmy to zobowiązaniem na przyszłość.

- Tak. Uważam, że wypełniam taki kontrakt, zobowiązanie, istnieje przecież wyraźny statut narodowej sceny. Mam swoją granicę estetyczno-etyczną, lecz nie żądam wyznawców, nie mam potrzeby bycia mesjaszem. To pułapka, bo władza jednak uwodzi. Jej siostrą jest pycha. Najlepszym dowodem jest ten wywiad, też jest w nim sporo pychy [śmiech].

Wróćmy jeszcze na chwilę do jubileuszu. To nie tylko premiery, lecz także atrakcje parateatralne.

- Zjadą dyrektorzy z całego świata, będzie kilka teatrów zagranicznych - mamy nadzieję, że z polskim repertuarem. Odbędzie się festiwal Spotkania Teatrów Narodowych. Moim marzeniem byłoby ściągnięcie do Warszawy gwiazd światowego teatru i kina. Chciałbym bardzo Ala Pacino i Meryl Streep. Poza tym, jeżeli uda się wyjść poza banał z orderami, koszami kwiatów i przemówieniami, będę zadowolony.

Wyobraża pan sobie sytuację, by po jubileuszu 250-lecia pozostać na stanowisku dyrektora Teatru Narodowego?

- To zbyt trudne pytanie. Tyle lat zaspokajania gruczołów ambicjonalnych na stanowiskach państwowo-demokratycznych jest ze szkodą dla mojego wyuczonego zawodu. W moim wieku to poważna decyzja. Ja już się nie zmienię. Ale nie mam jeszcze ochoty na podsumowania. Jednak gdy ma się za sobą 70 lat życia Co miałeś zrobić - zrobiłeś. I albo cię będą kopać za to, co zrobiłeś, albo za to, czego nie zrobiłeś. Ale kopać będą zawsze, z wiekiem skóra twardnieje i człowiek już tego nie przeżywa.

Chciałby pan wykreować następców?

- Nie da się wychować dyrektora. Umiejętności dowodzenia okrętem nie można nauczyć, można nauczyć żeglowania Człowiek, który podejmuje się dyrektorowania, musi mieć swoją wizję - powinien zachować tradycję miejsca, czasu czy historii, ale broń Boże nie powinien naśladować. Gdybym chciał naśladować Grzegorzewskiego, toby mnie tu dawno nie było. To dość eksponowane stanowisko w tym środowisku i w tym zawodzie. Nie ma nic złego w tym, że ktoś chce zostać dyrektorem. Sam jestem "z łapanki", nie startowałem w żadnym konkursie. Jeśli ktoś lubi adrenalinę, grę, to tutaj jest wystarczająca ilość adrenaliny. Dam przykład - bardzo lubię wyścigi konne, ale przestałem na nie chodzić, bo co to za adrenalina w porównaniu z tym, co się dzieje tutaj [śmiech]. To piekielnie trudne stanowisko. Za komuny mówiło się, że np. Ministerstwo Kultury to trampolina - ale nie ta, która pozwala wyskoczyć w górę, tylko ta, z której skacze się do basenu bez wody.

No dobrze, to kto ma być według pana współczesnym Kordianem?

- Nie będzie jednego, będzie ich trzech. To nie będzie przedstawienie o Kordianie, ale o polskiej alternatywie według Słowackiego. W tym kraju mało kto pamięta, że z okazji koronacji cara na króla Polski napisaliśmy "Boże, coś Polskę", a warszawski kościół Aleksandra jest zbudowany za carskie pieniądze. Powtarzamy w kółko te same błędy. Nie ma na to siły, byśmy się zmienili - może tylko wtedy, gdy świat stanie się globalną wiochą, wygra Internet i wszyscy znajdziemy się w jednej zupie.

A jeśli tak Kordianów byłoby trzech i jeden podpowiadałby drugiemu: "Zabij się"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji