Artykuły

"PORTRETY: Arnold Szyfman"

Arnold Szyfman należał do najdawniejszych przyjaciół mojego ojca, który już w latach dwudziestych tłumaczył dla niego sztuki Lenormanda, Crommelyncka, Niccodemiego. Tuż przed wojną Szyfman wystawił dwie sztuki ojca: "Lato w Nohant" i "Maskaradę", z tym że "Lato w Nohant" początkowo w Teatrze Małym, a "Maskaradę" w Polskim. Obie cieszyły się wielkim powodzeniem i przyniosły duży dochód, ku wielkiemu zadowoleniu i Szyfmana, i mojego ojca, którego ten sukces podźwignął z finansowych kłopotów.

Szyfman był związany z aktorką Marią Przybyłko-Potocką i - jak mówiono - dla niej wybudował Teatr Polski. Łączyła ich wielka miłość, choć nie byli małżeństwem. Kiedy pani Maria umarła, Szyfman ożenił się - kilka lat po wojnie - z bardzo młodą osobą, Marią Broniewską, i podobno chodzili razem na grób pani Marii Przybyłko-Potockiej na Powązkach. To mi przypomina pewną historię: w gospodarstwie na Stawisku pomagał niejaki Stasio, złota rączka; kiedy jego żona umarła, znalazł sobie jakąś panią i ta pani skarżyła się mojej siostrze, że Stasio nie ma wobec niej poważnych zamiarów, bo nie zabrał jej na grób swojej żony. Przede mną otworzyły się perspektywy savoir-vivre'u, o których nie miałam dotąd pojęcia - więc trzeba zapisać na plus Szyfmanowi, że trzymał się zasad dobrego wychowania.

Podczas wojny Szyfman jako Żyd musiał się ukrywać. Przez jakiś czas przebywał na Stawisku. Kiedyś razem z ojcem poszli na spacer i za płotem zobaczyli mężczyznę, który w okolicy znany był z tego, że donosił na gestapo. On również ich zobaczył i się ukłonił. Wrócili do domu bardzo zaniepokojeni. Wieczorem ten człowiek zadzwonił i poprosił do telefonu Szyfmana. Ojciec mówi: "Nie ma pana Szyfmana, przecież nie mieszka na Stawisku", ale to już był znak, że Szyfman musi sobie szukać innego miejsca. Zaraz potem wyjechał do Morsztynów, do Pławowic.

Po wojnie zabrał się do odbudowy Teatru Polskiego, a był niezwykle energiczny. Na otwarcie teatru wystawił "Lilię Wenedę" Słowackiego. W roli tytułowej wystąpiła Elżbieta Barszczewska, która grywała takie prześladowane dziewice. Rolę Rozy Wenedy powierzono Sewerynie Broniszównie, siostrze Aleksandra Wata, bardzo dobrej aktorce, obsadzanej w charakterystycznych rolach. Szyfman w doborze sztuk był, nazwijmy to, konserwatywny. Zachował się zeszyt, który ojciec prowadził, będąc kierownikiem literackim w Teatrze Polskim, i w tym zeszycie jest strona zatytułowana: "Sztuki, których dyrektor Szyfman nigdy nie wystawi". Wśród wynotowanych tytułów widnieje "Wizyta starszej pani' Dürrenmatta. Ojciec błagał Szyfmana, żeby to wystawił, przekonywał go, że to taka dobra sztuka, ze wspaniałymi rolami dla różnych aktorów, a rola tytułowa jest wprost stworzona dla Broniszówny. Nic to nie dało. Szekspira, owszem, mógł wystawić, albo Bałuckiego, ale Dürrenmatt , który wtedy był modny, przekraczał jego możliwości.

W 1950 zaproponowano mu zajęcie się odbudową Teatru Wielkiego, co z wrodzoną gorliwością Szyfman przez długie lata wykonywał. Piętnaście lat później odbyło się uroczyste otwarcie teatru, ale wtedy już Szyfman nie był dobrze widziany przez KC. Zabrakło też przy nim jego młodej żony. Pani Szyfmanowa, która znała angielski i nieźle tłumaczyła, pojechała kiedyś do Ameryki na stypendium i po prostu nie wróciła. Szyfman opowiadał ojcu, jakie to było straszne - kiedy czekał na nią w Rzymie i miał nadzieję, że ona przyjedzie. Ale nie przyjechała. Pani Maria w swoich wspomnieniach "W labiryncie teatru Arnolda Szyfmana", które wydała już pod nazwiskiem Gordon-Smith, bardzo narzekała, że był nieznośny. Rzeczywiście, stał się małostkowy i, jak to stary człowiek, dosyć uporczywy i wymagający.

Któregoś lata ojciec zaprosił Szyfmana na Stawisko. Było bardzo ładnie, mama wyjechała nad morze, ojciec został sam, jeszcze żyła najstarsza siostra ojca, ciotka Helena, starsza od niego o piętnaście lat, oczytana i muzykalna. Oprócz Szyfmana ojciec zaprosił na lato owdowiałą ciotkę Helenę Męcińską, sympatyczną osobę, która w powstaniu warszawskim straciła córkę. I wymyślał dla tych staruszków różne niespodzianki: a to jakiś wspaniały deser wjeżdżał na stół, a to nie wiedzieć skąd pojawiało się wyszukane wino albo podawano obiad na pięknych granatowych talerzach. Szyfman później wspominał, że czuł się jak w Monte Carlo. To lato ojciec nazwał latem starców.

Ze zdrowiem Szyfmana było coraz gorzej, aż w końcu położono go w lecznicy rządowej na Hożej. Ojciec go tam odwiedzał i potem nam opowiadał, że już się Szyfmanowi pokręciły te jego Marie, pierwsza z następną, mówił od rzeczy i ciągle wracał do tego, że umiera, a właściwie nic w życiu nie zrobił. Ojciec go pocieszał: "Jak to, Arnoldzie! Wybudowałeś Teatr Polski, odbudowałeś Teatr Wielki, dokonałeś wielkich rzeczy". W 1967 Szyfman umarł. Ojciec to bardzo boleśnie odczuł.

W mojej pamięci utrwalił się obraz Szyfmana przychodzącego do mnie z kwiatami, kiedy w 1938 leżałam w szpitalu. Miałam czternaście lat. I drugi - z przyjęcia na Stawisku wydanego dla Artura Rubinsteina w 1958 roku. Zachowała się fotografia, na której widać, jak pokazuję ojcu jakąś potrawę, bardzo jesteśmy tym zajęci i bardzo weseli, a w tle stoi Szyfman.

Jan Kreczmar

Kreczmar był aktorem Arnolda Szyfmana. Przed wojną wystąpił jako car Mikołaj w "Maskaradzie" mojego ojca, był znakomity w tej roli. Pamiętam też, jak w 1939 roku rodzice zabrali mnie do Teatru Polskiego na "Hamleta", którego Szyfman wystawiał w przekładzie ojca. Kreczmar grał Laertesa, a Hamleta - Aleksander Węgierko.

W pierwszym roku wojny los rzucił go do Lwowa, gdzie pozostał do chwili wkroczenia Niemców. Ożenił się z ładną i miłą aktorką Justyną Karpińską. Przyjaźniliśmy się z Kreczmarem, często bywał na Stawisku. Na przyjęciu wydanym z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu moich rodziców, to był wrzesień 1947 roku, Kreczmar ze Stasiem Dygatem bardzo się zalecali do mnie i mojej siostry Teresy. Brat Jana Kreczmara, Jerzy, został reżyserem, ale z nim nie utrzymywaliśmy bliższych stosunków. Tak się złożyło, że ich wujkiem był proboszcz z Brwinowa, ksiądz Franciszek Kawiecki, więc jak Kreczmar przyjeżdżał na Stawisko, to później szedł do wujka na plebanię.

Kreczmar miał pewien, wydawałoby się, feler: uciekało mu jedno oko, co zresztą miała też Maria Dąbrowska - nie zeza, tylko takie uciekające oko - ale doskonale umiał się ustawiać do publiczności tym profilem, który był w porządku. Później zapadł na ciężką chorobę, ale widziałam go na scenie jeszcze na początku lat siedemdziesiątych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji