Statek - widmo?
Nie zestarzał się Gombrowiczowski "Trans-Atlantyk" ani trochę, co tyleż cieszy, co i smuci, bo jaka to pociecha płynąć może z faktu, iż Polacy - jak zawsze - nie potrafią się sami ze sobą porozumieć, zaprzyjaźnić czy choćby tylko połączyć na chwilę. Ostre spojrzenie Witolda Gombrowicza, nawet jeśli ociera się czasem o niesprawiedliwość, akcentuje te cechy narodowe, które na co dzień skrzętnie pokrywamy kwiecistością patriotycznych deklaracji i pozorowanym działaniem "dla dobra kraju". O tym także jest ten utwór, świadomie nawiązujący w komentarzu odautorskim do szlacheckiej gawędy, której budulcem bywała na ogół bezkrytyczna idealizacja wszystkiego co polskie.
O adaptacji scenicznej "Trans-Atlantyku", dokonanej przez Mikołaja Grabowskiego, można powiedzieć, że jest nie tylko mądra i trafna, ale również znakomicie sprawdza się w kontakcie z publicznością. Grabowski to prawdziwy specjalista przekładu prozy na dramat, zachowując bowiem ducha pierwowzoru, nie zapomina nigdy o wymogach sceny i daje szansę aktorom.
Realizacja "Trans-Atlantyku" na scenie Teatru Śląskiego, to trzecie już reżyserskie (współpraca Ewy Kutryś) podejście Grabowskiego do tego utworu. Czas i okoliczności dopisują katowickiemu spektaklowi dodatkowe smaczki, ale nie w nich zawiera się ewidentny sukces za jaki uważam tę premierę. To ważne przedstawienie imponuje równowagą, którą inscenizator zachował pomiędzy linią fabuły, a podskórną warstwą refleksji, zjadliwej satyry na narodowe grzechy i koślawy portret "kraju dzieciństwa". Pomiędzy tam (w Polsce) a tu (w Argentynie), a więc pomiędzy wspomnieniem i realnością, lawiruje Gombrowicz - autor i Gombrowicz - postać w interpretacji Wiesława Kantocha. To piekielnie trudna rola, składająca się jakby z dwóch odmiennych połówek, utrudniona dodatkowo faktem, iż argentyńska rzeczywistość jest w istocie polska, bo w lustrze Gombrowicza odbija się wyłącznie polska emigracja. Kantoch wyraźnie akcentuje zmienność optyki swego bona tera (i uwypukla kontekst wypowiedzi) zmiana tonu i całego zachowania, ale także czymś pozornie nieuchwytnym, co nazwałabym giętkością mentalności. Cynizm, wyrachowanie, czy tylko poza zrodzona z instynktu samozachowawczego? A może wszystko to jednocześnie, skumulowane w oczywistym rysie wyobcowania? Gombrowicz to jedna z najciekawszych ról w dorobku Wiesława Kantocha. Z pewnością - najdojrzalsza.
Na drugim biegunie aktorskiej ekspresji staje w tym spektaklu Wiesław Sławik jako Gonzalo. O ile Wiesław Kantoch dźwiga przede wszystkim ciężar tego, co "pomiędzy wierszami", o tyle wokół postaci Gonzala organizuje się cały bieg wypadków realnych opowieści. Wiesław Sławik - znakomicie - odkrywa swoją postać powolutku, (z miną gracza, który wie o co chodzi), po to, by skostnienie form obyczajowych rozsadzić niejako od wewnątrz. Scena w pałacu - zagrana ryzykownie, ale przekonująco i od początku do końca umotywowana - pokazuje skomplikowaną w gruncie rzeczy psychikę tego homoseksualisty, który swoją inność obraca w oręż przeciw konserwatyzmowi myśli i czynu.
Ton groteski, unoszący się nad bardzo gorzką (choć i nieodparcie zabawną) całością "Trans-Atlantyku", to również zasługa całego - ogromnego - zespołu aktorskiego. Krótkie epizody, albo i zgoła milcząca tylko obecność, wcale nie umniejszają tego wysiłku, z drobnych bowiem kresek układają katowiccy aktorzy ostry portret emigracyjnej zbiorowości, dziwnie podobny do nas samych, dzisiejszych.
Czesław Stopka (Kobrzycki) to idealny i ponadczasowy polski konserwatysta: Roman Michalski (Kosiubidzki) i Tomasz Radecki (Podsrocki) - to para pracująca w co drugim współczesnym. wysokim urzędzie. I tak dalej, i tak dalej...