Artykuły

Moje prywatne naj, naj, naj

Sezon w krakowskich teatrach powoli dobiega końca. Proponuję Państwu subiektywny, niechronologiczny i bezczelnie wybiórczy przegląd - pisze Justyna Nowicka w miesięczniku Kraków.

Najlepszy pomysł to zdecydowanie serial teatralny "Klątwa" w Łaźni Nowej. Tego jeszcze na krakowskich scenach nie było - teatralny duet Monika Strzępka i Paweł Demirski podjął się zadania arcyciekawego, acz karkołomnego - stworzenia teatralnego serialu, połączonego rytmem kolejnych premier. Scenariusz "Klątwy" [na zdjęciu] łączy polityczną fikcję z horrorem. Wątki katastroficzne sąsiadują tu z politycznymi, okultyzm z opowieścią o działaczach "Solidarności". Dodatkowo na ziemię zstępuje Chrystus, który za nic ma ewangeliczne miłosierdzie. W zarysie rzecz brzmi intrygująco, niestety serial jest bardzo nierówny, jakby długodystansowa, czteroodcinkowa perspektywa zaburzyła myślenie o celu i czytelność dramaturgii. Nie sprawdziły się przedpremierowe zapowiedzi, że każdy kolejny odcinek stanie się odrębną, zamkniętą całością. Nie ukrywam, że jestem fanką teatru Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego i dobrze się czuję w absurdalnej atmosferze ich przedstawień. Niestety, tym razem kulejąca forma nie wytrzymuje ładunku treści i dwa pierwsze odcinki ogląda się z rosnącym rozczarowaniem. Pomysł na razie nie dorównał realizacji.

Najciekawsze przedstawienie, najlepszy scenariusz, najlepsza reżyseria. Nikt nie napisał lepszego tekstu, nikt ciekawiej nie pokierował wypadkami niż los piszący scenariusz niezrealizowanej premiery Oliviera Frlijica w Starym Teatrze. Świetna dramaturgia, suspens, potem donosy i listy, wystąpienia i manifesty. Wśród bohaterów charaktery zróżnicowane: świnie i tchórze, cyniczni kłamcy i bezwzględni manipulatorzy. Niewinni i oburzeni, sprawiedliwi i obrońcy prawdy. A do tego rzecz wcale nieśmieszna, czyli wciąż żywy i wciąż produkujący emocje temat polskiego antysemityzmu. Jesienią do pracy nad "Nie-Boską komedią" ma przystąpić Monika Strzępka. Ale kurz po spektaklu Frlijica nie opadł, wciąż czekamy na katharsis.

Najlepszy aktor: Wiktor Loga-Skarczewski z Narodowego Starego Teatru. Nie będę oryginalna, Loga-Skarczewski otrzymał także w tym roku prestiżowe wyróżnienie teatralne - nagrodę im. Leona Schillera. Jego tytułowy Woyzeck w ekscentrycznym i bardzo nierównym przedstawieniu Mariusza Grzegorzka hipnotyzuje i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Bardzo fizyczny i emocjonalny, a jednocześnie skupiony i dopracowany warsztatowo. Szalony i niewinny. Świetny w innych tytułach w Starym - "Pawiu królowej" czy "Przemianie'.

Najlepsza aktorka: Anna Tomaszewska z Teatru im. Słowackiego. Trudno właściwie powiedzieć, że najlepsza w tym roku - Anna Tomaszewska jest po prostu jedną z najciekawszych indywidualności w krakowskim teatrze w ogóle i w każdą ze swoich najmniejszych ról potrafi tchnąć ducha indywidualności. Staje mi przez oczyma niezbyt udane przedstawienie Iwony Kempy "Z miłości" na scenie MOS-u. Tomaszewska z dyskretnie wycieniowanych środków zbudowała tu intrygującą postać wiedeńskiej melomanki, dosiadającej się do stolików przypadkowych mężczyzn w kawiarni Aida. Ile mieszanych uczuć budzi ta postać, ile niechęci i zaciekawienia jednocześnie. Szybko odchodzi w niepamięć przedstawienie, pozostaje rola Tomaszewskiej - przyciągająca uwagę dziwna kobieta, która wzrusza i irytuje. Mistrzowska klasa.

Największe zaskoczenie: "Miłość do trzech pomarańczy" w Operze Krakowskiej. To naprawdę mogło skończyć się spektakularną porażką. Trudno uwierzyć, ale genialna opera Prokofiewa powstała prawie sto lat temu i nikt dotąd nad Wisłą nie podjął się jej inscenizacji. Z całą pewnością wśród przyczyn znajdą się komplikacje partytury i ogromne wymagania wobec solistów. A także libretto złożone z cytatów, zabaw konwencją, kapryśnych zmian nastroju. Michał Znaniecki nie do końca przekonał mnie "przepisaniem" świata komedii delLarte na rzeczywistość ZSRR lat 20. A jednak koncept ten miał charakter i przeprowadzony został konsekwentnie. Zasadniczo także dzięki klarownej wizji utworu, zaproponowanej przez dyrygenta Tomasza Tokarczyka. Ciekawe, ten utalentowany maestro "od wszystkiego" wreszcie pokazał, co go naprawdę kręci". Tak trzymać.

Najciekawsza scenografia: bez wahania autorstwa Mirka Kaczmarka do Towiańczyków w Starym Teatrze. Wyobraźmy sobie jedno z paryskich mieszkań rodziny Mickiewiczów, Adama i Celiny. Nie jest to zwykły dom. Na zamykających się klaustrofobieżnie ścianach sterczą setki wszelkiego rodzaju ostrych narzędzi, od siekier po noże. Łatwo o zranienie. Z pomieszczenia, przez ścianę, próbuje wydostać się koń. Można potknąć się o fortepian, można o choinkę. Znajdzie się tu i telewizor wyświetlający pornosy i mały model narodowej sceny. Kaczmarek rozsnuwa w ciasnej przestrzeni sceny gęstą pajęczynę znaczeń, nie boi się dosłowności, na każdym kroku zastawia na nas pułapki symboli. Chwilami dom Mickiewiczów przypomina okrutny domek dla lalek. Straszliwa to zabaweczka i poruszający obrazek. Fantastyczne projekty kostiumów zrobił w tym spektaklu duet Bracia.

Najlepsza choreografia: Agata Maszkiewicz w spektaklu "Geniusz w golfie" w Starym Teatrze. W spektaklach reżyserki Weroniki Szczawińskiej choreografia to często coś więcej niż tylko ruch czy organizacja tekstu w przestrzeni. W spektaklu o Konradzie Swinarskim aktorzy nawet wyglądają i zachowują się jak marionetki - postaci z teatru lalek. Będą mówić, śpiewać, tańczyć, wykonywać gesty, ale nie stworzą postaci i nie opowiedzą historii. Wywołają wspomnienia, przywołają zjawy, powidoki. "Konradzie, nastrój mnie" - taką pieśnią--wezwaniem rozpoczyna się spektakl. W tym stroju zabraknie jednak harmonii i nie będzie wspólnoty. Zamiast chóru usłyszymy pojedyncze dźwięki, zamiast sytuacji zobaczymy choreograficzne zadania, bez żadnej pretensji do ilustrowania akcji. To przedstawienie jest upomnieniem się o perspektywę tych, dla których opowieść o "Geniuszu w golfie" nie ma w sobie żadnej oczywistości. Ma w sobie coś z dziecięcego buntu czy naiwnego, niepoprawnego gestu, jest zabawne i niepoprawne. Wywołuje ducha przekory i nieco dziś zapomnianej awangardy. Nieprawdopodobne, ale udało się to opowiedzieć bez zbędnych słów.

Najdziwniejszy konkurs: o nagrodę teatralną im. Stanisława Wyspiańskiego. Konkurs wymyśliło trzy sezony temu Miasto Kraków. I chwała mu za to. Formuła w pełni otwarta, jury złożone z zacnych krakowskich profesorów, urzędników i krytyków. Dziwne jednak jest to, że od trzech sezonów nagrody Wyspiańskiego otrzymują artyści i wydarzenia związane wyłącznie zjedna krakowską sceną - z Teatrem im. Słowackiego. Najpierw Radek Krzyżowski, potem cała ekipa spektaklu Za chwilę. Cztery sposoby na życie i jeden na śmierć, a w tym roku Grzegorz Mielczarek, który notabene pięknie zagrał Niżyńskiego w spektaklu w reżyserii Józefa Opalskiego. Nie zamierzam snuć spiskowych teorii, ale gołym okiem widać, że znakomite jurorskie grono zdaje się mieć pole widzenia ograniczone do sceny przy placu św. Ducha (z mutacją w MOS). Przez trzy lata naprawdę nic, Groteski żadnej, Bagateli, Łaźni, nie wspominając o Starym? Coś tu nie gra. Wyspiański traci wiarygodność.

Autorka jest dziennikarką Radia Kraków

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji