Artykuły

Aktorstwo to brutalny zawód. Są chwile, że ciało wręcz boli

Do nagród, których zebrał już wiele, podchodzi z dystansem i radością, nawet jeśli rodzą łzy. Bo GRZEGORZ MIELCZAREK, który lubi grać postaci rozedrgane i neurotyczne, wie, że w tej profesji nieodzowna jest zarówno dojrzałość, jak i potrzeba pielęgnowania w sobie dziecka.

Do nagród, których zebrał już wiele, podchodzi z dystansem i radością, nawet jeśli rodzą łzy. Bo GRZEGORZ MIELCZAREK, który lubi grać postaci rozedrgane i neurotyczne, wie, że w tej profesji nieodzowna jest zarówno dojrzałość, jak i potrzeba pielęgnowania w sobie dziecka. -

Odbierając Nagrodę im. S. Wyspiańskiego, nie kryłeś łez.

- Bo tyle pięknych zdań usłyszałem o sobie. Trudno było to dźwignąć. Naprawdę nie wiem, czy na nie zasłużyłem. Choć oczywiście słuchanie ich było bardzo przyjemne. I uskrzydlające. To był ważny dzień.

Przewodniczący kapituły nagrody, były rektor PWST, Twój rektor, prof. Jacek Popiel mówił: "Oprócz podziwu dla Grzegorza jako aktora mam dla niego wielkie uznanie jako dla pedagoga, byłego prodziekana wydziału aktorskiego. To jedna z najwspanialszych postaci krakowskiego środowiska teatralnego"

- I jak mogłem się nie wzruszyć?

Pozostańmy przy łzach; podczas jednego z Salonów Poezji tak wniknąłeś w sens wiersza, że załkałeś.

- Jak się ma do czynienia z wielką poezją, z wielkimi tematami, to trzeba podejść do tego uczciwie. Choć ktoś może powiedzieć, że łzy są nieprofesjonalne.

Najważniejsze, że są szczere.

- Nie wiem, czy wstydzić się łez. Są chwile, gdy coś dotyka mnie na tyle głęboko, że same wypływają. I tyle. Krępuję się tego, ale przecież od początku uczono mnie, że w tym zawodzie trzeba ściągnąć naskórek, że nerwy mają być na wierzchu, bo tylko wtedy będą w stanie przyjmować wszelkie bodźce na czysto. I je przetwarzać.

Nie było to pierwsze trofeum w Twoim życiu. Już za rolę w spektaklu dyplomowym odebrałeś nagrodę na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi i na podobnym, międzynarodowym, w Warszawie.

- Od dawna mam szczęście do ludzi, których spotykam. Do pedagogów, w tym do mojego mistrza Krzysztofa Globisza, który mnie prowadził i spuentował naukę dyplomem "Maestro". Tak, to były bardzo ważne nagrody.

A potem, pracując już w Teatrze im. Słowackiego, dostałeś nagrodę za rolę w sztuce "Życie w teatrze" na Festiwalu Komedii Talia. Ty i Marian Dziędziel.

- To było doświadczenie! Zagrać u boku tego wielkiego aktora w kameralnym dwuosobowym spektaklu - on jako stary, doświadczony aktor, u schyłku kariery, już trochę zgorzkniały i ja - młody, wchodzący w zawód. To było dla mnie niezwykle istotne spotkanie.

Od czterech lat publiczność Twego teatru wybiera Cię najlepszym aktorem.

- Odebrałem telefon, że publiczność kolejny raz zagłosowała na mnie, i pomyślałem, że to bardzo miłe. Z drugiej strony poczułem lęk, bo to nakazuje dać ludziom, którzy docenili moją pracę, jeszcze więcej. Nakłada na mnie jeszcze większą odpowiedzialność.

Jerzy Trela kiedyś mnie przekonywał, że duży sukces trudno unieść, łatwiej znieść porażkę. Czwarte pod rząd zwycięstwo w plebiscycie pewnie buduje własną wartość, ale, podejrzewam, rodzi i niebezpieczeństwo zawiści ze strony kolegów.

- Szczęśliwie niczego nie odczułem. Chcę wierzyć, że żadna kąśliwa myśl mnie nie dotyczyła. A jeśli nawet ktoś tak pomyślał, może miał rację. Może słusznie poczuł się niedoceniony.

Skąd w ogóle Twoje aktorstwo?

- Zaczęło się w liceum w Wieluniu; od konkursów recytatorskich, teatru szkolnego. Jako 17-latek grałem w Teatrze Polskim we Wrocławiu, uczestnicząc w międzynarodowym projekcie "Quo vadis Europe?". Byli Niemcy, Belgowie i ja - z malutkiego Lututowa pod Sieradzem - jako jeden z ośmiu Polaków. Wtedy poznałem aktorów Teatru Ósmego Dnia i Franciszka Starowieyskiego, w którego warsztatach uczestniczyłem. Ten świat mnie wciągnął, pochłonął. PWST była zatem wyborem oczywistym. Tyle że się nie dostałem. Podjąłem więc studia na Uniwersytecie Wrocławskim, na socjologii. Wytrzymałem niespełna trzy semestry... Ale chyba było mi to potrzebne. Żeby się wzmocnić. Dojrzeć. To w tym zawodzie też nieodzowne, podobnie jak potrzeba pielęgnowania w sobie dziecka i naiwności, która potem zrodzi łzy jako przejaw pewnej niemocy. A może właśnie mocy?

Mocy prawdy na pewno.

- Wiem jedno - naiwność jest do uprawiania tego zawodu niebywale potrzebna, a równocześnie konieczna jest dojrzałość, by się nie zagubić.

Za drugim razem dostałeś indeks krakowskiej PWST. Skąd wybór Krakowa?

- Byłem tu parokrotnie wcześniej, fascynowali mnie Anna Polony, Anna Dymna, Dorota Segda, Jerzy Trela i Krzysztof Globisz. Bo jeśli gdzieś jeździłem do teatru, to do Krakowa. Pewnego razu zobaczyłem na ulicy Edwarda Linde-Lubaszenkę i powiedziałem: "My się kiedyś jeszcze spotkamy". Po latach zostałem w szkole teatralnej jego asystentem. -

Fakt, że jako student zagrałeś w Słowackim, przesądził o etacie w tym teatrze?

- Na II roku Agata Duda-Gracz zaproponowała mi rolę Mnicha w spektaklu "Abelard i Heloiza". Potem zaprosili mnie do współpracy Tadeusz Bradecki, Barbara Sass. W efekcie na IV roku dostałem od dyrektora Krzysztofa Orzechowskiego etat, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. To szczęście, że mogę grać na tej scenie, że dostałem tyle ról, które pozwalały mi się rozwijać.

U Bradeckiego w "Straconych zachodach miłości" Szekspira nawet śpiewałeś.

- Szedłem korytarzem, coś nucąc, pan Bradecki to usłyszał i poszedł do Grzegorza Turnaua, który pisał muzykę do tego spektaklu. Powiedział mu, że jestem aktorem, który świetnie śpiewa. W życiu nie myślałem, że będę śpiewał w teatrze! Pamiętam, jak Grzegorz siadł do pianina, zaczął grać i od razu musiał wiele zmienić, bo opinia o moim doskonałym śpiewie okazała się mocno nieprawdziwa.

Jerzy Nowak powiedział mi kiedyś: "Nasz zawód jest tak przepełniony emocją, że często prowadzi do deformacji charakteru, a nawet poważniejszych dewiacji". Jak się gra takie role jak Ty - w "Mrocznym mrocznym domu", w "Kochanku", Wierchowieńskiego w "Biesach", a zwłaszcza Niżyńskiego, tancerza ogarniętego szaleństwem - pewnie ryzyko, o którym wspominał Nowak, jest większe.

- Na pewno. Dlatego na drugim biegunie musi być tak zwane normalne życie. Moja żona Joasia ostatnio mi powiedziała: "Dobrze by było, byś teraz zagrał rolę lżejszą. Widzę, ile cię to kosztuje...". Tak, higiena psychiczna wymaga, by jakoś odreagować.

Kiedyś był klub SPATiF i duża bania.

- Nie jest łatwo spuścić powietrze po takim spektaklu jak "Niżyński".

To co robisz? - Każdy z nas ma swój kod. Wie, gdzie nacisnąć i jak, by powolutku odreagować. Mam nadzieję, że i mnie się udaje, bez żadnego uszczerbku. Aczkolwiek, jak teraz, mówiąc o tym, obserwuję siebie, jak słyszę te zająknięcia, czuję drżącą nogę i wzrok, błądzący od ściany do ściany, to się zastanawiam, czy aby nie na wyrost powiedziałem, że sobie z tym radzę. To brutalny zawód. Są chwile, że wręcz ciało boli. I to nie z wysiłku fizycznego.

Można uciec w serial "Julia" - da oddech i parę złotych.

- I spotkanie z cudowną aktorką - Ewą Kaim. W serialu "Majka" byłem jej absztyfikantem, w kolejnym producenci zrobili z nas małżeństwo z dwojgiem dzieci. Miła, urocza przygoda, i nie ma co ukrywać, że to aktorstwo innego kalibru. Dające higienę psychiczną. I parę złotych też.

Wróćmy do Niżyńskiego. Jak się wchodzi do głowy artysty, którego opętały demony?

- Długo się wchodzi. I nie mówię o miesiącach prób. Taka rola wymaga skupienia na długo przed spektaklem. Cały dzień jest dostosowany do tego wieczoru. By przygotować umysł i ciało, by wdrożyć je w stan pewnej gotowości. By było zdolne oddać prawdę i było na scenie sprzymierzeńcem. Nie da się wejść z ulicy i zagrać.

Mam wrażenie, że takie role interesują Cię najbardziej - neurotyków, co to pozostały po nich, jak po Niżyńskim, "zapiski z otchłani".

- Mam szczęście, że od dyplomu, gdzie grałem dużo starszego od siebie kompozytora, który niczego nie osiągnął, dostaję takie wyzwania, które są często przeciw moim warunkom. Jak mówił Gustaw Holoubek, "są próbą znalezienia rekompensaty własnego ograniczenia, a więc próbą przełamania losu. Próbą na miarę marzeń i szansy, jaką daje zawód aktora, czegoś, co nie było dostępne nawet antycznym bogom - zwyciężenia własnego przeznaczenia". To jest najbardziej kuszące - wejść w świat, w ciało, w umysł człowieka tak dalece innego.

***

Grzegorz Mielczarek lat 37, aktor Teatru im. J. Słowackiego, grający też w STU: "Biesy", "Wyzwolenie", "Wesele" (,,Z Jasińskim uwielbiam pracować..."), "Body Art". Żona Joanna, 7-letni syn. W r. 2004 miał stypendium twórcze miasta Krakowa. W filmie zagrał ostatnio przejmującą rolę wychowawcy w"Chce się żyć" Macieja Pieprzycy. Na pytanie, czy czeka, by film dał mu rolę na miarę najważniejszych dokonań w teatrze, odpowiada: - Byłbym zachwycony, gdyby ktoś uznał, że warto, że już czas... Pojawi się w najnowszym filmie Jerzego Stuhra pt. "Obywatel" i w reżyserowanym przez tego twórcę dla Teatru TVP "Rewizorze"; jako Bobczyński. Dwukrotnie już pracował z Józefem Opalskim, reżyserem "Kochanka" i "Niżyńskiego", która to rola znacząco wpłynęła na otrzymanie Nagrody im. Wyspiańskiego. Obaj myślą już o trzecim spotkaniu; może z Beckettem. Jest bardzo cenionym pedagogiem PWST, ogromnym autorytetem dla studentów. - Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że nie czuję sympatii i przede wszystkim zaufania ze strony studentów. Mam nadzieję, że tego nie zepsuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji