Sodoma w szwajcarskim wydaniu
Może przypominacie sobie taką nowelę Marka Twaina, w której skrzywdzony człowiek - wraca po latach do rodzinnego miasta i mści się na nim okrutnie, kupując jego dobre imię za wór złota. Gdy transakcja została dokonana - złoto okazuje się miedziakami, bogobojni i uczciwi obywatele - oszustami, słowem wielbiące cnotę miasto jest ukarane i skompromitowane, stając się pośmiewiskiem całego kraju.
Trudno powiedzieć, czy i w jakim stopniu Friedrich Durrenmatt zaczerpnął pomysł swej "Wizyty starszej pani" od Marka Twaina. Zbieżność jest wszakże uderzająca. Skrzywdzona przez jednostkę dziewczyna powraca po kilkudziesięciu latach do rodzinnego miasta i potrząsając worem złota czyni całe miasto wykonawcą zbrodni. Dam wam miliard - kusi - za głowę mego krzywdziciela. I kupuje, jak to nazywa, sprawiedliwość. Mordują wszyscy, odziewając zbrodnię pozorami prawa i legalności. Autor zastrzega się, że nie jest moralistą, lecz my, wychodząc z teatru odczuwamy potrzebę wyniesienia z sobą jakiegoś sensu moralnego. Postarajmy się go odnaleźć.
"Wizyta starszej pani" zyskała sławę europejską. Skrzypią pracowicie pióra, mnożą się komentarze. Oto - mówią nam - wielka literatura pesymistyczna, świat ukazany w bagnie rozkładu, przeglądający się w zwierciadle współczesności, oto właściwe słowo obnażające kryzys ideologii. Bo żeby całe miasto?
Ba, właśnie całe miasto. Słyszeliśmy już o podobnej historii nie tylko od Marka Twaina, i nie tylko od Durrenmatta. Znajdziemy również jej opis w pierwszych Księgach Mojżeszowych. Miasto zwało się Sodomą i w jego murach nie znaleziono nawet dziesięciu przysłowiowych sprawiedliwych. Jedynie Lot z córkami mógł opuścić miasto wydane na zemstę.
Wszystkie trzy przykłady, mimo podobieństwa, różnią się jednak między sobą zasadniczo: intencją, jaka przyświeca ich powstaniu. Twain drwił żartobliwie z chciwości ludzkiej i drobnych grzeszków świętoszków, przykład biblijny przestrzegał, a co ma nam do powiedzenia Durrenmatt?
O, kuglarz to znakomity! Jakże zręcznie potrafi żonglować. Połyka ogień i noże, wyciąga z kieszeni mnóstwo niespodzianek, ożywia laleczki, nadając im pozór ludzkich postaci. Nie darmo jest przecież autorem i powieści kryminalnych, a tam także chodzi nie o sens moralny, lecz o dobrą reżyserię zbrodni. Pod tym względem nie można mu nic zarzucić. Zna swoje rzemiosło. Ani słowa. Kiedy się jednak uważniej przypatrzymy jego sztuczkom - ogień okaże się z gatunku tych zimnych, zaś z udającej żywą osobę laleczki posypią się trociny, gdy spróbujemy ją przekłuć.
Przepraszam za jeszcze jeden przykład. Myśmy także mieli na swych scenach i w naszych miastach skrzywdzoną dziewczynę. Odeszła, gardząc nędzą moralną otoczenia. Lecz i tam znalazł się jeden półsprawiedliwy, aż uwierzyć trudno, sam pan Dulski, który rzucił swemu środowisku rodzaj mieszczańskiej klątwy: A niech was wszyscy diabli!
Szwajcarska dulszczyzna Durrenmatta rozdęta do apokaliptycznych rozmiarów, nie płynie z potrzeby odrodzenia życia - to dobre prawo autora - gorzej jednak, że nie przedstawia ani poetyckiej wizji świata, ani prawdy. Jest to teatr obliczony na zaciekawienie znudzonego, zamożnego bourgeois, żądnego dreszczyków emocji; stąd pogoń za efektem, stąd przejaskrawienia dla pragnących coraz nowych i coraz silniejszych wrażeń. I tylko wybitny talent autora uprawdopodobnia nieprawdopodobne sytuacje i każe słuchaczowi utrzymywać równowagę na linie zawieszonej między tragedią antyczną a Grand Guignolem.
Jakąż to bowiem koncepcję usiłował autor wcielić w swój dramat? Powiada on, że mieszkańcy wyimaginowanego miasta są takimi ludźmi jak my wszyscy i "nie należy ich ukazywać pod żadnym pozorem, jako ludzi złych". A przecież ci ludzie, wszyscy co do jednego, mordują z zimną krwią, za parę żółtych butów, za bilet do kina, za przyjemność posiadania samochodu. Oszołamia ich wizja dobrobytu; honor ich miasta wymaga, by na ich stacyjce zatrzymywały się międzynarodowe pociągi - i dlatego rezygnują z honoru. No, ale ponieważ nie wszyscy jesteśmy tak biegli w sztuczkach i w rozbiorze czytelności ekspresjonizmu, więc też w sposób mniej subtelny zadajemy sobie pytanie: gdzie jest na mapie takie miasto? Doświadczenia ostatnich lat dwudziestu ukazywały nam inne miasta i innych ludzi.
I oto sedno sprawy. Bez upiększeń i retuszu, lecz i bez czernidła na obrazie. A istota rzeczy polega przecież na tym, by w grę wchodziły racje dwóch stron. Obok zbrodni musi istnieć cnota; to prawo natury ludzkiej, to dwa wizerunki tego samego medalu. Tak się dzieje w tragedii antycznej, tak się dzieje w dramatach Szekspira, dlatego Hamlet jest dla nas postacią piękną, Antygona - zawsze wzruszająca. Durrenmatt gwałci to prawo równowagi, gmatwa proporcje, zbrodnię przeciwstawia tylko zbrodni.
W czym się więc wyraża nowoczesność "Wizyty starszej pani"? W ukazaniu samochodu, jako źródła pokusy, w wołaniu, że wszyscy jesteśmy pod urokiem tej pokusy, w filozofii autora: nie masz sprawiedliwości na tym świecie?
A cóż to za metafizyka. Powiada Emerson, że od lat chłopięcych pragnął napisać rzecz o wyrównaniu, bo w tej materii życie wyprzedziło teologię (studiował ją Durrenmatt) i ludzie wiedzą więcej, niż uczą kaznodzieje. Pragnienie to wzrosło w nim jeszcze, gdy słuchał w kościele kazania. Kaznodzieja, ceniony za swą prawowierność, rozwijał w sposób zwykły naukę o Sądzie Ostatecznym. Przyjmował, że na tym świecie, gdzie ludzie źli cieszą się powodzeniem, nie ma sprawiedliwości i twierdził na podstawie rozumu i Pisma Św. że wyrównanie nastąpi dla obu stron dopiero w życiu pośmiertnym.
Jaki więc wniosek mógłby wyciągnąć słuchacz tego kazania? Mógłby sobie powiedzieć: "Będziemy mieć takie właśnie same dobre czasy, jakich zażywają grzesznicy", albo: "Wy grzeszycie teraz, my będziemy grzeszyć potem, grzeszylibyśmy teraz, gdybyśmy mogli; nie zaznając teraz powodzenia, oczekujemy naszej zemsty jutro"
Tak też z woli Durrenmatta mówić mogą mieszkańcy wszystkich miasteczek na świecie, sytuowanych podobnie, jak jego Gullen. "Nie mamy sposobności do grzechu" - mówią, więc Durrenmatt stwarza im tę sposobność. No i grzeszą. Nad światem panują kradzież i prostytucja. O, to nie jest kropka nad i. To tylko tytuł obrazu Felicjana Ropsa, a zarazem pesymistyczny akcent sztuki Durrenmatta. I nic nowego. Dawniej nie nazywano takiej tendencji nowoczesnością, tylko po prostu nihilizmem.
Tak można by rzec, gdyby "Wizytę starszej pani" potraktować z powagą. Po cóż jednak to czynić? Baśń o niemieckiej Babie Jadze i tysiącu rozbójników można odczytać także jako groteskę, zwracając uwagę na to co jest, a nie na to, co to znaczy. We wstępie do swej błyskotliwej sztuki wypisał Durrenmatt mnóstwo frazesów bez żadnego zgoła pokrycia; jest tam wszakże wyznanie brzmiące dość szczerze: "U podłoża tego, co piszę, tkwi immanentne zaufanie do teatru i do aktora. Jest to główny impuls mego pisarstwa. Nęci mnie tworzywo". Autor, który jak największą wagę przywiązuje nie do słowa, lecz - jeśli się można tak wyrazić - do jego inscenizacji, określa sam najtrafniej swą postawę ideową. Proszę państwa, zdaje się mówić, to jest tylko zabawa, a jako jej organizator jestem chyba niezastąpiony.
Sztuka zyskała rozgłos światowy dzięki rzeczywiście znakomitej robocie teatralnej. Myślę, że z inscenizacji "Wizyty" w Teatrze Dramatycznym Warszawy byłby zadowolony i Durrenmatt. Jest to doprawdy duże w tym względzie wydarzenie, zorganizowane przez Ludwika Rene (reżyseria) i Jana Kasińskiego (scenografia). Dopomógł im i sam autor dość szczegółowymi wskazówkami i tylko trzeci akt, najsłabszy autorsko, był słabszy i reżysersko. Bo zbyt poważnie potraktowano zabawę. Korzystnym wyjątkiem - uwijający się po scenie reporterzy radiowi. Pisano, że to paczy efekt całości; jestem odmiennego zdania: słusznie ufarsowiano makabrę.
Wykonawcy: - Na dobrą sprawę trzeba by przepisać cały afisz teatralny, gdyż nareszcie zobaczyliśmy dobrą grę zespołową. Szczegóły starannie i pomysłowo opracowane, szafa przy tej zabawie rzeczywiście grała.
Wanda Łuczycka była ową Babą Jagą, zimną w swej mściwości, nie pozbawioną jednak jakiegoś oryginalnego humoru. Świetny - Alfred Ill (gra go Aleksander Dzwonkowski). Boże, on naprawdę cierpiał i naprawdę coś z tego wszystkiego rozumiał. Ochmistrz - Feliks Chmurkowski, zmienny małżonek - Czesław Kalinowski, nauczyciel - Bolesław Płotnicki, groteskowa para oślepionych eunuchów - Stanisław Wyszyński i Zdzisław Leśniak. Zarówno wymienieni, jak i pozostali, zasługują na osobny artykuł w piśmie fachowym, teatralnym.
Przekład sztuki Marcelego Ranickiego i Andrzeja Wirtha. Muzyka Tadeusza Bairda.
Publiczność była mocno zdezorientowana. Nie wiedziano, co i jak wypada: śmiać się czy bać się .