Artykuły

Ile kosztuje nowa para butów?

"Wizyta starszej pani" jest sztuką jątrzącą. W czasie przedstawienia bardziej fascynuje swoją teatralnością niż poraża grozą. Ale po­tem trudno o niej zapomneć, jakoś wewnętrznie uwiera, wzbiera w tobie jak wrzód. Trafia niewątpliwe w coś istotnego, bo drażni i niepokoi. Trafia w jakieś miejsce zapalne, i to zarówno u nas, jak na Zacho­dzie, ale nie jest łatwo to miejsce nazwać. Już się je chwyta, i zno­wu wymyka sę analizie. Sztuka Durrenmatta jest splątana i bogata, nie pozwala się jednoznacznie okre­ślić. Ma w sobie coś z koszmaru, z groteski, z mitu. I jeszcze z nie­mieckiej ludowej baśni. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że jątrzy i niepokoi. Ale czvm?

Gullen jest małym miasteczkiem, gdzieś w środkowej Europie. Było kiedyś bogate i sławne. Tutaj w oberży nocował kiedyś Goethe, Brahms skomponował kwartet, jeszsze dzisiaj baedeckery opatrują dwiema gwiazdkami katedrę w Gullen. Były jakieś huty, przemysł, fa­bryki. Teraz jest bieda z nędzą. Gullen wegetuje. Międzynarodowe ekspresy jak dawniej przechodzą przez Gullen, ale już nie przystają. Dwa razy dziennie staje tylko w Gullen lokalny pociąg. Bezrobotni przychodzą na stację gapić się na pociągi. Od lat nic się nie zmienia, nic się nie stało.

I oto do Gullen ma przyjechać najbogatsza kobieta świata, miliarderka Klara Zachanassian. Bur­mistrz i nauczyciel przygotowują mowę, już ćwiczy chór i magistrac­ka kapela, bezrobotny malarz koń­czy transparent. Nie zdąży. Po raz pierwszy od lat przystanął w Gul­len międzynarodowy ekspres. Klara pociągnęła za hamulec. Wychodzi na peron, za nią wysypuje się jej świ­ta. Mąż w rybackim stroju z całą kolekcją wędek, ochmistrz, potem chichoczący ślepcy. Służba wynosi kufry, klatkę z lampartem i ogrom­ną czarną trumnę. Czeka już na Klarę Zachanassian wspaniała lek­tyka. Dostała ją z Luwru, od pre­zydenta Francji. Lektykę wnoszą dwaj gangsterzy, skazani w Sing-Sing na elektryczne krzesło i na życzenie miliarderki zwolnieni. Je­den z nich ma na plecach gitarę. Klara Zachanassian jest jednocześ­nie władcza i ludzka, drwiąca i dobroduszna. Ma przeszło sześćdziesiąt lat, rude włosy i prawie cała jest sztuczna. Prawie cała składa się z protez.

Ekspozycja ma jednocześnie w sobie coś ze złego snu, z ludowej wyobraźni z sensacyjnego reportażu w brukowej prasie. I jeszcze coś z atmosfery Kafki. Z tej właśnie mieszaniny różnych stylów i elementów, mieszaniny zaskakującej, niepokojącej i dziwacznej, buduje Durrenmatt swój teatr. Jest w nim nowe połączenie groteski i grozy. Bo już w tym prologu jest groza. Ta starsza pani - ruda, ubrana na czarno i niemal cała z protez - jest jednocześnie współczesną Mojrą, grecką boginią przeznaczenia. Tak przynajmniej patrzy na nią na­uczyciel łaciny w miejscowym gim­nazjum. Ale Mojra XX wieku jest najbogatsza kobietą świata. I jej życiorys jest tylko w części mitycz­ny.

Klara Zachanassian wychowała się w Gullen. Ojeiec jej był murarzem. Został po nim nawet na stacji ma­ły budynek: "Dla Pań i Panów". Klara była piękna i przeżyła w Gullen pierwszą miłość. Kiedy była w ciąży, kochanek ją rzucił i wże­nił się w sklepik. Uciekła do Ham­burga. Przegrała proces o alimenty, podstawieni świadkowie przysięgli, że z nimi spała. Dziecko umarło, poszła do burdelu, potem zrobiła karierę. Pierwszy jej mąż był mi­liarderem. Następni księciami krwi, sławnymi aktorami i nawet laurea­tami Nobla. Może kupić wszystko. Przyjechała do Gullen kupić spra­wiedliwość.

Pierwszy kochanek czeka na dworcu. Alfred Ill jest w nędzy, jak zresztą wszyscy w Gullen. Ma zbankrutowany sklepik, żonę, dwo­je dzieci. Jest sentymentalny, wul­garny i głupi. Jest stary i znisz­czony przez życie. Ale gulleńczycy wierzą, że Klara o nim nie zapomniała, że potrafi wyciągnąć od niej miliony dla zrujnowanego miasteczka. Klara Zachanassian rzeczywiście niczego nie zapomniała. Ra­zem z Illem odwiedza miejsca daw­nych spotkań: lasek za miastem i opuszczoną stodołę. Szumią drzewa i śpiewają ptaki. Ale autor każe gulleńczykom udawać drzewa i na­śladować ćwierkanie ptaków. Nad­realistyczna pantomima towarzyszy temu strasznemu spotkaniu dawnych kochanków. Ale przez to groteska staje się jeszcze bardziej okrutna. I ciągle to samo drażniące mieszanie stylów. Poetycki koszmar wy­wodzi się od Kafki i od surrealistów, ale Durrenmatt dał mu swój własny, teatralny wyraz.

Klara Zachanassian niczego nie zapomniała. W czasie bankietu wy­danego na jej cześć przez burmi­strza ofiaruje miliard. Połowę dla Gullen, połowę dla wszystkich jego mieszkańców. Miliard za zabicie Al­freda Illa. Przyjechała do Gullen kupić sprawiedliwość. Po czterdziestu pięciu latach. Za swoją krzywdę, za śmierć dziecka, za fałszywy wyrok. Na miejscu są świadkowie, którzy złożyli przed laty fałszywą przysięgę. To właśnie ci dwaj chi­choczący ślepcy. Szukała ich po ca­łym świecie, znalazła, kazała im wyłupić oczy i skastrować. Odtąd wszędzie ich wozi ze sobą. Para eunuchów jest groteskowa i nierze­czywista. Tak chciał autor. Inaczej scena byłaby nie do wytrzymania.

Gulleńczycy odrzucają miliard. Są europejczykami, są humanistami. W ich mieście nocował Goethe i Brahms napisał kwartet. Wolą być biedni. Ale Klara Zachanassian ma czas. Będzie czekać.

W Gullen nic się me zmieniło. Ty­le tylko, że przed sklepikiem Illa postawiono trumnę, na której Kla­ra Zachanassian każe codziennie składać wieńce. Owszem, coś się zmieniło. Wszyscy mają nowe buty. Nowe piękne żółte półbuciki ma rzeźnik, nauczyciel ła­ciny, burmistrz, nawet sierżant po­licji. Nowe buty ma ksiądz, który w warszawskim przedstawieniu zmieniony został na pastora. I nie tylko ma nowe buty, sprawił nowy dzwon dla kościoła. Wszyscy kupli nowe buty. Na kredyt. Na rachunek. Buty, radio, telewizory. Ill zaczyna się bać. Czuje w powietrzu zapach krwi. Ale przecież nic się jeszcze nie stało. Nikt nie myśli o zabójstwie. Tylko wszyscy ciągle kupują. Kupują wszystko. Na kredyt. Na rachunek. Ill się boi. On jeden wie, że mia­sto przygotowuje się do uroczyste­go morderstwa. Ale kiedy o tym mówi, nikt go nie chce słuchać, nikt jeszcze w to nie wierzy, nikt nie chce się do tego przyznać, na­wet przed samym sobą. Ill chce uciec. Chce wyjechać do Australii. Na dworzec odprowadza go całe miasto. Jeszcze nikt go nie tknie. Jeszcze go nikt nie zatrzyma. Prze­ciwnie, namawiają go nawet, żeby się pośpieszył, bo pociąg odjedzie.

Ale Ill nie ma już siły odjechać. Jest obezwładniony przez własny strach. Widzi naokoło siebie tysiąc oczu. Czuje się w sieci. Po raz pierwszy zaczyna patrzeć na siebe oczami tamtych. Jest to wielka scena z Kafki.

W Gullen wszystko teraz jest nowe. Nawet Ill ma nowy wspaniały sklep. Na kredyt. Na rachunek żo­na sprawiła sobie futro, córka się bawi, syn kupił nowy amerykański wóz. Wszyscy kupli samochody. Ill był nędznym kramarzem. Postąpił tak jak wszyscy w Gullen po­stąpiliby na jego miejscu. Ani le­piej, ani gorzej. Kto by nie wżenił się w sklepik. Potem uważał tak jak wszyscy, że jego wina jest przedawniona. Potem zaczął się bać. Ale teraz się już nie boi. Zrozumiał że wszyscy już dawno dawno pogo­dzili się z jego śmiercią. Nawet żona, nawet dzieci. I sam się po­godził z własną smiercią. Zrozumiał mechanizm. Jeżeli takie są prawa życia, nie warto żyć. I nie można się bronić. Ale Ill nie popełnił samobójstwa. Nie chce tamtym ułatwiać wyboru. Muszą wziąć jego śmierć na siebie. Klara Zachanassian kupuje sprawiedliwość za miliard. Ale oni mogą kupić miliard tylko za mor­derstwo.

Kupią. Kupią wszvscv: burmistrz, ksiądz i sierżant policji, nauczyciel łaciny rzeźnik. Ale kupują miliard nie za morderstwo. Klara Zachanassian kupiła przecież sprawiedliwość. Ill zostanie zamordowany w całym majestacie prawa, w imię zwycięstwa moralności i ideałów. Przez wszystkich i przez nikogo. Jakżeż mógł się nie zgodzić na taką śmierć!

Gulleńczycy defilują po scenie radośni, uśmiechnięci, weseli. Mają nowe suknie, nowe buty, nowe mun­dury. "Wizyta starszej pani" kończy się apoteozą która przypomina do złudzenia finał socrealistycznych sztuk. Gulleńczycy śpiewają i tańczą, powiewają nad nimi sztandary, wznoszą hymn na cześć dobrobytu i sztuki, wolności i pokoju, Rubensa i Klary Zachanassian.

Gdyby "Wizyta starszej poni" była tragedią antvczną, w drzwiach sklepu Alfreda Illa stanęłaby także Klara Zachanassian. Ale w jej oczach zobaczyłby Ill wyrok Mojry. W powietrzu czuć byłoby rzeczywisty zapach krwi. Wybiegłyby Ery­nie i zaszczuły Ill na śmierć. Na­stąpiłaby catharsis, odczulibyśmy ulgę, okrutnej sprawiedliwości sta­łoby się zadość.

Gdyby "Wizytę starszej pani" napi­sał Ibsen, Klara Zachanassian wróciłaby do Gullen jako stara żebraczka. Ill spotykałby ją codziennie, nieruchomą i wyschniętą, na rogu ulicy albo przed kościołem. Nie po­wiedziałaby nigdy ani słowa. Ale Ill nie mógłby wytrzymać jej spojrzenia. Wyznałby wszystko żonie. Żo­na odeszłaby i zabrała dzieci. Ill zostałby sam, sam z krzywdą, jaką wyrządził przed laty. Skończyłby sa-mobójstwem. Odczulibyśmy ulgę: rachunek krzywd został wyrównany.

W "Wizycie starszej pani" Durrenmatta rachunek krzywd zostaje także wyrównany. Ale jego ceną jest nowa para butów dla każdego z gulleńczyków. W porządek moralny wmieszany został miliard. To o wiele za dużo. I dlatego nie jest to sztuka ani o winie, ani o karze Alfreda Illa. Ani nawet o sprawiedliwości. Nie jest to także dramat obyczajowy z morałem. Jest w tej sztuce groza. I ta groza, jest jej współczesnością.

Chodziłem przed wojną do fryzjera na Chmielną. Nazywał się pan Józef, był kołtunem, opowiadał pieprzne dowcipy i szmoncesy o Żydach. Ale raz go zastałem bladego z oburzenia. W razurze, która nale­żała do Żyda, po drugiej stronie ulicy, oenerowcy spod znaku Piaseckiego wybili szyby. "My, katolicy - powtarzał - my Europejczycy - powtarzał . - To jest świństwo". Przechodziłem tamtędy w parę lat później, w czasie okupacji. Pan Jó­zef przeniósł się do pożydowskiego lokalu na drugą stronę ulicy. Miałem już pójść się ostrzyc, ale mnie ostrzeżono w porę. Pan Józef szantażował swoich dawnych żydow­skich klientów.

Oczywiście jest to tylko jedno z doświadczeń, które można odczytać w sztuce Durrenmatta. Jest w niej coś i z wojennej atmosfery Szwaj­carii, która leżała pod bokiem Hitlera. Handlowała, bogaciła się, cóż mogła w końcu innego robić? Była sparaliżowana przez grozę. I na pe­wno jest w tej sztuce z roku 1956 wiele z. klimatu NRF, z gorączko­wej koniunktury i gwałtownego do­brobytu, który przyszedł po trupach.

"Klara Zachanassian nie uosabia ani sprawiedliwości, ani planu Mar­shalla, ani tym bardziej Apokalip­sy". Tak napisał autor w posłowiu. Może się przeląkł współczesności tej sztuki i jej wszystkich aluzji, zwłaszcza kiedy zabrzmiała ze sceny po niemiecku? Może ma rację? Nie chcę ani upraszczać tej świetnej sztuki, ani za wszelką cenę konkre­tyzować jej metafory. Myślę, że za­warta w niej jadowitość i groza bardziej jest powszechna i bardziej ogólna od wszystkich nasuwających się aluzji. Jest w tej "Wizycie star­szej pani" głębokie przeświadczenie, że z ludźmi można zrobić wszystko. I to bardzo tanio, za cenę jednej nowej pary brązowych butów. Przy­staną na zbiorowe morderstwo, a kiedy już będą je mieli za sobą, samych siebie przekonają, że zro­bili to w imię sprawiedliwości i ideałów. I to jest jedna ze współ­czesności "Wizyty starszej pani". Do­rabianie ideologii do praktyki. Do­rabianie ideologii za wszelką cenę. Nie na rozkaz! Po prostu po to żeby żyć.

Tak się złożyło, że w parę dni po premierze przeczytałem wstrząsają­cą relację Henri Allega o torturo­waniu go przez francuskich spado­chroniarzy w Algierze. Piszę o tej książce na innym miejscu. Kiedy czytałem ją, stawały mi przed ocza­mi sceny z "Wizyty starszej pani". Bo w sztuce Durrenmatta jest nie­wątpliwie świadomość, że od trzy­dziestu lat przez coraz to nowy kraj na świecie przechodzi fala tor­tur. I że za każdym razem tortu­ruje się i zabija w imię sprawiedli­wości i najwyższych ideałów. I zaw­sze guleńczycy się z tym zgodzą. Warszawska premiera była wielkim wspólnym trumfem reżysera i inscenizatora - Ludwika Rene i Jana Kosińskiego. Przedstawienie we wspomnieniu zrosło mi się z dekoracjami. Był w nich koszmar, groteska i poetyckość. I jeszcze coś z jarmarku. Ze wszystkiego, co widziałem ostatnio, przypominały mi najbardziej inscenizację "Zamku" Kafki przez Barrault. Przedstawienie miało styl. Trzymało w napięciu, bez dłużyzn. Tylko scena z samochodem zabrzmiała mi fałszywie. Była sama dla siebie. I za wiele w niej było z popisu maszynerii. Stuszowałbym także fotografów i dziennikarzy w scenie ostatniej. Było w niej dużo tanich efektów. Alfred Ill był wymarzoną rolą dla Jaracza. Grał on najchętniej ma­łych ludzi, którz nagle dorastają do wielkości. Byli śmieszni, stali się tragiczni. Aleksander Dzwonkowski w trzecim akcie przypominał mi Jaracza. Myślę, że to jest komplement największy. W ostatniej rozmowie z żoną i burmistrzem był wstrząsający.

Wanda Łuczycka w pierwszych scenach bardzo była podobna do Beli Czajki. Miała jej urok, trochę groźny, trochę śmieszny, trochę irytujący. Potem dopiero stała się niedosiężną Klarą Zachanassian. Ale myślę, że mogłaby być jeszcze bar­dziej nieludzka, jeszcze bardziej hieratyczna, nawet wbrew wskazówkom autora. Jest przecież tylko przez pół rzeczywista, jest prawie postacią mityczną.

Przedstawienie pokazało wyrów­naną grę zespołową, czego się już w Warszawie prawie ne ogląda. Sprawiedliwość wymagałaby, że­bym przepisał afisz. Ale po "Wizycie starszej pani" lepiej już nie mówić o sprawiedliwości. Dlatego też, wy­mienię tylko Chmurkowskiego w roli Ochmistrza, Dytrycha, który był świetnym pastorem i Kalinowskiego, który grając trzech mężów miliarderki, za trzecim razem był już do zniesienia. Doskonałą klasę pantomimy pokazała czwórka z "Ko­nia": Stoor, Nowak, Dobrowolski i Gołas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji