Artykuły

Friedrich Dürrenmatt (1921-1990)

JESZCZE sześć lat temu w wy­wiadzie dla włoskiego dziennika "La Stampa" Durrenmatt pyta­ny, czy pisanie dla teatru jest jedyną jego pasją, odpowiedział: "Jest koniecz­nością. Mam taką swoją małą fabrycz­kę dramatów i chciałbym prowadzić ją póki starczy życia". Przy okazji zwierzał się ze swoich pozadramatopisarskich pasji: z zamiłowania do stu­diów fizycznych, astronomicznych, bio­logicznych - i do rysowania. Będąc wiosną tego roku w Polsce, pisarz inaczej już mówił o swojej małej fa­bryczce dramatów: "Niegdyś myślałem, że jestem dramatopisarzem. Teraz, po dwudziestu czy trzydziestu latach stwierdziłem, że znudziło mi się pisa­nie sztuk teatralnych i zwróciłem się bardziej ku prozie". Nie jedyny to, niestety, twórca, który stracił ostatni­mi czasy zaufanie do nośności, siły, wagi uprawiania dramaturgii. Źle to wróży teatrowi.

Urodził się w Konolfingen, w Szwaj­carii, 5 stycznia 1921 roku, studiował w Zurychu i w Bernie. Debiutował w 1945 roku, w teatrze w 1947. W 1949 roku w Bazylei wystawiono "Romulusa Wielkiego", w 1952 "Małżeństwo pa­na Miasissippi", w 1956 "Wizytę star­szej pani". Rok później, tę najlepszą chyba sztukę sławnego już Szwajcara grał warszawski Teatr Dramatyczny. Polski teatr wyposzczony stalinizmem łapczywie chłonął zachodni boom dra­maturgiczny lat pięćdziesiątych. "Wi­zyta" z Wandą Łuczycką i Aleksandrem Dzwonkowskim była wielkim sukce­sem, podobnie jak "Romulus" ze zna­komitą kreacją Świderskiego, "Fizycy" z Łuczycką, Świderskim, Fettingiem, Płotnickim.

Domem Dürrenmatta zwano Teatr Dramatyczny w Warszawie, jego na­dwornym reżyserem był Ludwik Rene. Kolejne dzieła dramatyczne pisa­rza: "Frank V", "Anioł zstąpił do Ba­bilonu" nie wzbudziły już takiego en­tuzjazmu, mimo że reżyserował je, mło­dy wówczas, Konrad Swinarski. Niemniej Durremnatta w latach sześćdzie­siątych było w Polsce pełno: na sce­nach, w telewizji, w naśladownictwach, w felietonach: to był jeden z synoni­mów scenicznej (i myślowej) nowoczes­ności.

Pod koniec lat sześćdziesiątych gwiaz­da już zaczynała nieco blednąc. Jesz­cze wydarzeniem teatralnym była prze­róbka "Tańca śmierci" czyli "Play Strindberg" we Współczesnym: reżyse­rował Andrzej Wajda a grali Krafftówna, Łomnicki i Łapicki. Ale już dużo powściągliwiej przyjęto przeróbkę Szekspira czyli "Króla Jana" i kolej­ne sztuki oryginalne: "Anabaptystów", "Meteor", "Wspólnika", "Zwłokę". Tę ostatnią wprowadził Dejmek do reper­tuaru Teatru Nowego w Łodzi, licząc zapewne na nośność polityczną krwawo-absurdalnej kpiny z głupoty współ­czesnych systemów rządzenia. Sukcesu jednak nie było. "Dürrenmatta nigdy nie cechowała głębia myśli, ani też przenikliwość diagnoz - pisała bezli­tosna jak zawsze Marta Fik - wszy­stkie też jego sztuki, może poza "Wizytą starszej pani" i "Romulusem" grzeszyły wieloma niedoskonałościami kompozycji, dialogu, etc. Ale trafiały świetnie zarówno w pewną bulwersu­jącą w danym momencie problematykę, jak i współgrały z tendencjami artys­tycznymi nurtującymi wówczas teatr. Wszystko to wygasło już przed wielu laty...".

"Moja koncepcja teatru jest prze­ciwieństwem Platona i Brechta. Zale­ży mi na tym, by widz zapomniał, że jest w teatrze i by głos płynący ze sceny brzmiał naturalnie. Chciałbym, by widz utożsamił się z aktorem, by swe życie zlał w jedno z życiem boha­tera. Stawiam więc na emocje. Najgor­szy z widzów - to krytyk, który mu­si patrzeć na sztukę z profesjonalne­go dystansu. Wprowadzam do tych sztuk spojrzenie z dystansu, gdy nieo­czekiwane wydarzenie bulwersuje wi­dza i podważa jego wizję świata" - mówił Dttrrenmatt w wywiadzie dla "Le Monde" z 12 września 1984.

Sęk w tym, że zarówno emocje i piękności sceniczne, które proponował dramatopisarz w swych utworach, jak i jego intelektualne konstrukcje, ów refleksyjny dystans, ćwierć wieku po prapremierach były już nieskuteczne. Dramaturgia Dürrenmatta postarzała się niepostrzeżenie i gwałtownie. Naj­lepszy dowód mają widzowie "Małżeń­stwa pana Mississippi", sztuki nie do­puszczanej przez cenzurę przez prawie czterdzieści lat na nasze sceny (są tam kpiny z międzynarodowych emisariu­szy rewolucji proletariackiej), dziś gra­nej w Ateneum. W pierwszej scenie bohater ginie od kuli rewolwerowej, po czym wstaje i w ironicznych słowach zaprasza widzów do obejrzenia, co by­ło przedtem, przed finałem, który juz znamy. Takie deziluzyjne igraszki były kiedyś zajmujące i zaskakujące, dziś spowszedniały ze szczętem. Sporo rdzy jest już w Dürrenmattowskich konstrukcjach scenicznych, a teatrom nie zawsze chce się podejmować trud jej osuwania; nie zawsze zresztą jest to w ogóle możliwe.

W latach osiemdziesiątych Dürrenmatt wracał tu i ówdzie na scenę - najczęściej jako repertuar dobrze skro­jony, lecz błahy, ot, taki uszlachetnio­ny bulwar. Cenzura nie dopuściła do grania "Achterloo", kolejnej po "Zwło­ce" groteski politycznej z aluzjami do polskiego stanu wojennego i konfliktu naszych prezydentów: dzisiejszego i wczorajszego. Sięgano po dawne, naj­lepsze sztuki, lecz mimo znakomitych obsad (Eichlerówna w "Fizykach", Ho­loubek w "Romulusie"), efekty były raczej letnie. Aczkolwiek pamiętam "Wizytę starszej pani" u Cywińskiej w 1983 roku wcale nie milusią i bezpro­blemową: rzecz o społeczności, która, mając w gębie pełno frazesów o po­trzebie przestrzegania moralności, przeraźliwie łatwo nagina szczytne za­sady tak, aby pasowały do narzuconej sytuacji. Nie było w tym spektaklu schlebiania, widowiskowych atrakcji, lekkiego dowcipu - ale też nie sposób stwierdzić, by widz lat osiemdziesiątych Dürrenmattowskim kazaniem teatral­nym mógł być do głębi poroszony. Je­go czas, jego klimat mijał.

"Trudność, jaką sprawiam obecnie - mówił Dürrenmatt w wywiadzie dla "Die Zeit" w 1984 roku - polega na tym, że próbowałem - jak to nadal czynią fizycy - dać w każdej sztuce "formułę świata", jakąś metaforę, która - w przeciwieństwie do formuły świa­ta poszukiwanej przez fizyków - mo­że być jedynie wieloznaczna. Brecht natomiast - w przekonaniu, że sztuka stanowi także wypowiedź naukową - reprezentował osobliwy pogląd, że teatr może być jednoznaczny, że można na­kazać publiczności, jak ma myśleć! Dziś nie wierzy się już w teatr Brech­ta i nie wierzy się także w mój teatr. Nie wierzy się już we współczesne sce­niczne metafory. Od tego są klasycy. Grecy albo Szekspir. Nowoczesności nie wyraża się już w metaforach, ale w skorupach, w których odbija się cząst­ka rzeczywistości".

Cóż dodać do tej imponującej samo­świadomości pisarza? Do jego teatru możemy mieć dzisiaj litanię pretensji: o blichtr, kokieterię, łatwiznę intelek­tualną; ten teatr nas dzisiaj "nie bie­rze". Czy jednak nie nazbyt łatwo po­zwoliliśmy mu zniknąć - i to długo przed śmiercią jednego z najwybitniej­szych reprezentantów tego gatunku, Friedricha Dürrenmatta? Czy nie naz­byt łatwo pozwoliliśmy mu sczeznąć - my, współcześni kolekcjonerzy formuł zbieranych pomiędzy skorupami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji