Artykuły

W niebieskim pokoju

Jasnoniebieskie ściany i podłoga, dwa wąskie korytarze wiodące w głąb, czystość i symetria. Dziwacz­ny, schludny wózek inwalidzki w ko­lorze głębokiego fioletu, na nim - Na­prawiacz świata (Leszek Piskorz) w szlafroku i kapciach w identycz­nym kolorze.

Nieliczne sprzęty (taborety, skrzyne­czka), wnoszone w trakcie spektaklu będą utrzymane w tym samym śliwko­wym fiolecie. Rekwizyty (miednica, przybory toaletowe, puszka z tabletka­mi, taca ze śniadaniem, wieszak, lu­stro) - z błyszczącej stali. Czystość i elegancja. Rzeczywistość i odrealnie­nie. Rozbielony niebieski jest jak tło obrazów Magritte'a, na którym rysują się postaci, jednocześnie cielesne i nie­realne.

Taka scenografia zaprasza do skupienia się na postaciach, odbiera im kontekst obyczajowy, narzu­ca przekonanie, że wejdziemy do ich wnętrza. Spektakl jednak uporczywie trzyma się powierzchni dramatu. Bernhardowska "tragediakomedia" zmie­niła się w niegroźną komediofarsę o hi­pochondrycznym, niezadowolonym ze wszystkiego genialnym filozofie, który na starość, chory i zdziwaczały, z bra­ku innego zajęcia dręczy swoją towa­rzyszkę życia.

Na tym poziomie przedstawienie jest zrobione i zagrane bardzo porządnie.

- Leszek Piskorz z wyraźną przyjem­nością i swadą gra potwora-dręczyciela (wielu aktorów na pewnym etapie kariery odczuwa potrzebę zagrania ta­kiej roli), Agnieszka Mandat świetnie mu partneruje - milcząca, umęczona, znudzona, powściągająca agresję, re­agująca na każde słowo Naprawiacza. Rektor (Edward Dobrzański), Dziekan (Jan Güntner) i Burmistrz (Jan Krzy­żanowski), którzy przychodzą wręczyć Naprawiaczowi dyplom doktoratu ho­noris causa, są tak stetryczali, konwen­cjonalni i głupi, że Naprawiacz w na­szych oczach odnosi nad nimi łatwe zwycięstwo. Leszek Piskorz bowiem stara się zdobyć dla swojego bohatera sympatię i poparcie widzów. Gra do publiczności, akcentuje komizm boha­tera, jakby chciał na każdym kroku ła­godzić jego potworność, ujmować ją w cudzysłów i zastępować wieloznacz­ność psychologizowaniem. W wyniku tych zabiegów obcujemy z kaleką (i współczujemy mu, choć bywa irytują­cy), niemiłym dla kochanki (współczu­jemy kochance) i uzurpującym sobie prawo do podejrzanej filozofii oraz plucia na cały świat (śmiejemy się). Jednak nie na tym polega dramat Bernharda. Tutaj musimy wejść do wnę­trza obsesji bohatera, żeby móc dostrzec ich i śmieszność, i po­wagę zarazem. Powagę na miarę losów świata, bowiem nie na darmo bohater nazywa się Naprawiaczem świata. Mo­zolne i skazane na porażkę próby budo­wania systemu, który objaśni zagadkę egzystencji, rozpaczliwe tworzenie co­dziennego rytuału mającego pomóc w dotarciu do owej zagadki - po tym wszystkim spektakl Piskorza zaledwie się prześlizguje. W Starym Teatrze jeszcze niedawno mogliśmy oglądać dwa znakomite spek­takle według Bernharda - "Kalkwerk" i "Rodzeństwo" w reżyserii Krystiana Lupy. Leszek Piskorz w "Naprawiaczu świata" starał się pójść inną drogą, ale okazała się ona krótka. Można spędzić w teatrze przyjemne półtorej godziny, ale to stanowczo za mało. Nie sądzę, że­by o taką przyjemność chodziło Thomasowi Bernhardowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji