Artykuły

Trudno? I dobrze!

- W Krakowie chowałam się ze swoimi słabościami, a Barcelona dała mi rodzaj bezwstydności. Czegoś nie umiem? Co mi tam, obnażę to. Takie podejście daje aktorowi fajną bezczelność - mówi aktorka OLGA BOŁĄDŹ.

Toruń, Kraków, Barcelona, Los Angeles, Warszawa. Kim stała się Olga Bołądź dzięki miastom, w których zatrzymała się na dłużej lub krócej? Świadomą swoich możliwości aktorką. Kobietą, która mocno stąpa po ziemi, więc od ścigania marzeń o Hollywood woli granie dobrych ról u siebie. I zakochaną w synku mamą, która wie, że za 18 lat zabierze go w podróż dookoła świata.

Dwadzieścia dwa filmy i seriale, spektakle, zmiany wizerunku. Pamiętna rola Agaty Mróz, chorej siatkarki, i przezabawna postać Janet w brawurowym spektaklu "Boeing, Boeing". W życiu od niedawna występuje w nowej roli - mamy. Ale tu kulisy zaciągnęła szczelnie...

Nie zdradza, kto jest ojcem dziecka, fotoreporterzy na próżno wypatrują partnera pod jej domem. Olga jest samodzielna, niezależna. Gdy urodził się syn, ostatecznie podjęła decyzję, gdzie chce mieszkać. W Warszawie nareszcie czuje się u siebie. Ale historia zaczyna się w Toruniu.

Mówisz: Toruń, myślisz...?

Olga Bołądź: - ...dom rodzinny, powrót do dzieciństwa, wolności i szczęścia. To miejsce kojarzy mi się także z młodzieńczym buntem, szaleństwem, rozrywkowym życiem. Wkurzające, że ludzie kojarzą je teraz z ojcem redemptorystą i wiadomym radiem. Już wolę, żeby kojarzyli Toruń z piernikami i Unibaxem, klubem żużlowym. Nie mieszkam tam od matury, już dziesięć lat.

Dokąd idziesz, kiedy dziś tam wracasz? Kawiarnia, szkoła, ulica X?

- Ogród. Gdy miałam trzy lata, rodzice wybudowali dom. W pobliżu był las, na działce sadzawka, szklarnia Bajka, jak na wsi. Ja z siostrą miałyśmy gęś, kury, psy, koty. No i ten ogród. Wielki, trochę dziwaczny. Kiedyś ni stąd, ni zowąd tata zwiózł tam ogromne rury, nie pamiętam, co zamierzał z nimi zrobić. Z dzieciakami z sąsiedztwa bawiliśmy się na nich w berka, chowanego. Na działce były też dwie hale, w których składowano drewno. Stała stara koparka, a potem ktoś zostawił u nas jeszcze łódź. Była też zaparkowana przez mojego chrzestnego przyczepa kempingowa. Całe osiedle się u nas bawiło.

- Dzieciństwo kojarzy mi się więc ze zmęczeniem zabawą. Z bieganiem po podwórku i nasłuchiwaniem, która matka kogo zawoła: "do domuu!". Albo czy nie nadchodzi mama mojej koleżanki, by zabrać ją w końcu do domu - obowiązkowo z trzepaczką do dywanów w ręku.

- Teraz, gdy urodził mi się syn, żałuję, że nie doświadczy tego fantastycznego poczucia wolności i bezpieczeństwa, które ja miałam. Dziś w naszym rodzinnym domu mieszka siostra z rodziną. Ale wciąż mam tam swój pokój. Do tego pierwszego, pierwotnego miejsca jestem bardzo przywiązana, dopiero zaczynam odcinać pępowinę.

Odcinasz też stare więzi czy wciąż masz tam do kogo pójść na plotki i wino?

- Jasne, że mam. Stamtąd są moje najtrwalsze przyjaźnie. Przyjaciółki mieszkają dziś w Toruniu, w Poznaniu, w Warszawie, ale wciąż trzymamy się razem. Na przykład jedna z nich jest tutaj psycholożką. Kiedy przyjechałam do Warszawy, przez pół roku spałam z nią na rozkładanej kanapie - przyjęła mnie pod swój dach. Możemy nie widzieć się bardzo długo, ale jeśli jest problem, jedna dzwoni do drugiej i "wygaduje się" bez wstępów. Ja potrafię nie odzywać się przez pół roku.

- Gdy mam dużo rzeczy na głowie, gubię się. Muszę się odciąć, zamknąć. "Moje" kobiety to wiedzą, nie obrażają się. A teraz chyba jestem coraz bardziej schowana. Mam zawód, w którym trzeba uważać, żeby nie dostać po głowie, trzeba być lekko przyczajonym. Na palcach jednej ręki policzę przyjaciół nabytych "po Toruniu".

Miasto rodzinne może być powodem dumy albo kompleksów. Dorastałaś i myślałaś o Toruniu "świetne miejsce do życia" czy "trzeba stąd wiać jak najprędzej"?

- Kiedy byłam w liceum, rwałam się do świata, żeby szukać, robić coś nowego. Wiedziałam, że jeśli nie dostanę się do szkoły aktorskiej, to jako opiekunka do dzieci wyruszę do Stanów. Wcześniej, od szesnastego roku życia, zarabiałam. W wakacje wyjeżdżałam do pracy w Anglii. Przez całe liceum starałam się znajdować zajęcia, żeby mieć swoje pieniądze i być niezależną.

- Prowadziłam dość niegrzeczne życie, właśnie z tymi przyjaciółkami. Dużo imprezowałam, miałam największą w szkole liczbę nieobecności. Wychowawczyni twierdziła, że jestem ziarnem zła w naszej klasie, a pani od historii powiedziała, że tylko osoby inteligentne zdają maturę z jej przedmiotu i postawiła mi dwóję na ustnej. Nie wiem, na jakie inne studia dostałabym się z moim świadectwem maturalnym, było naprawdę... średnie. Ale miałam szczęście, zdałam do szkoły teatralnej za pierwszym razem. W Krakowie. W Toruniu nie znajdowałam niczego, co chciałabym robić. Było mi tam za ciasno, za spokojnie. A ja lubię być w lekkim poczuciu niepewności, potrzebuję trudniejszych warunków.

Szybko oswoiłaś nowe miejsce?

- Od razu. Razem ze mną wyjechał mój przyjaciel, z którym chodziłam do podstawówki i do liceum, do klasy humanistycznej. On dostał się na filologię klasyczną. Wynajęliśmy 90-metrowe mieszkanie. Za 900 złotych miesięcznie, pięć lat bez podwyżki! Przyjaciel dopiero urwał się ze smyczy, chciał poszaleć. W tym naszym mieszkaniu były więc niekończące się balangi, happeningi, dyskusje o życiu. Z czasem miałam dość i wyrzucałam gości za drzwi.

- Pochłaniała mnie szkoła. Otworzyły się przede mną cztery lata zabawy. No bo teatr to jest zabawa. A bardziej serio - szkoła uruchomiła moje patrzenie do środka. Zajmowaliśmy się duszą, uczuciami, drążyliśmy. To było nowe. Dopiero na studiach zaczęłam mówić moim rodzicom, że ich kocham. U mnie w domu w ogóle nikt tego nie pilnował. A ja dzwoniłam do mamy, siostry, taty i mówiłam: kocham cię.

- W szkole pierwszy raz zaczęłam myśleć o własnych emocjach. Kraków dał mi do nich dostęp. Dzisiaj uważam, że to miasto ma jedną cenną rzecz - pozwala ci być "w procesie", jak mówią psychologowie. Nie goni, daje czas. Na zajęciach można było się otworzyć, podłubać, a potem spokojnie zamknąć.

- Pamiętam etiudę, w której mieliśmy przejść kolejno przez pięć stanów emocjonalnych. Żeby nauczyć się wywoływać emocje, a potem wychodzić z nich na zawołanie. Na pstryk radość, płacz, pożądanie, gniew. To jest trudne, trzeba się było poszarpać od środka. Na przykład świadome wywołanie pożądania. Wszyscy patrzą, a trzeba zrobić to wiarygodnie, bo koledzy przecież skrytykują. Płacz, histeria - było mi łatwiej udawać takie emocje. Ale jak pokazać autentyczną radość? Mogłam się tego uczyć.

Powolne życie to dla wielu klucz do temperamentu Krakowa. Nie było ci tam za nudno?

- W szkole - nie. Miałam zajęcia z niezwykłymi osobami. Ale nie wyobrażałam sobie, że po studiach mogłabym zostać w Krakowie. Miałam przesyt. Jak ci już powiedziałam, potrzebuję wyzwań. A kiedy mało się dzieje, rozleniwiam się i nie potrafię zebrać. Gdy więc kończyłam szkołę, wiedziałam, że muszę wskoczyć w jakiś tygiel. Na szczęście od trzeciego roku zaczęłam grywać, na czwartym dostałam rolę w jednym filmie, potem w drugim i robiąc dyplom już równolegle pracowałam na planie. Czyli łagodne lądowanie w Warszawie.

Ale miałaś także skok w bok - na drugim roku studiów wyjechałaś na stypendium do Barcelony. Nie bałaś się, że koledzy z roku załapią w tym czasie fajną rolę?

- Poczekaj, muszę dodać do twojej listy jeszcze jedno ważne miejsce. Gallarate to nieduża miejscowość we Włoszech. Tak ułożyło się nasze życie rodzinne, że tam zamieszkała mama. Przez pewien czas miałam dwa domy, w Toruniu i u niej. Przyzwyczaiłam się do częstych wypadów z Polski, zostawiania czegoś na chwilę. Kiedy na studiach nadarzyła się okazja wyjazdu na stypendium Socrates, nie wahałam się. Wiedziałam, że Kraków jest bezpieczny i nikt mi go nie zabierze, to jeszcze nie był czas konkurencji, ścigania się z kolegami. Dziwiłam się, dlaczego nie ma kolejki chętnych na ten wyjazd? Chyba ludziom powinno zależeć, żeby zobaczyć, jak jest w Barcelonie?

- Prawdopodobnie kolegów odstraszało niskie stypendium. Jedyny przyjaciel, z którym tam pojechałam, na Ramblas, głównym deptaku, wystawiał pantomimę i cyrkowe sztuczki, żeby się utrzymać. Ja nie musiałam zarabiać dzięki mamie, która mi pomagała. Mogłam się tylko uczyć. I co to była za nauka! Zupełnie inna metoda, eksperyment, szaleństwo. Studiowałam na wydziale ruchu.

- W Krakowie byłam nastawiona na emocje, przeżywanie. W Barcelonie zrozumiałam, że równie ważna jest sprawność, plastyczność ciała, techniki taneczne. Że psychika i fizyczność są dla aktorki jak jin i jang, sklejone ze sobą pozwalają na dużo więcej. Byłam zaskoczona, bo przyjechałam z przekonaniem, że aktor powinien uczyć się GRAĆ, nie fikać koziołki.

Fikałaś?

- Musiałam. Na przykład zajęcia z akrobatyki. Nie umiesz? Nieważne, masz spróbować. Nauczycielka miała metr czterdzieści, ale potrafiła kopnąć w tyłek. W Barcelonie nauczyłam się przyznawać, że coś mnie przerasta - i mimo to próbować. Tam ludzie się nie przejmują, że są w czymś gorsi. Nie krępują się rozebrać, odsłonić. Wychodzą z tym wstydem na dłoni.

- W Krakowie chowałam się ze swoimi słabościami, a Barcelona dała mi rodzaj bezwstydności. Czegoś nie umiem? Co mi tam, obnażę to. Takie podejście daje aktorowi fajną bezczelność. Wróciłam pewniejsza siebie. Dotarło do mnie, że nie muszę się bać konkurencji, mogę rywalizować tylko z samą sobą. Postępy zależą od tego, ile będę od siebie wymagała. To mi teraz procentuje.

Po studiach zgłosiłaś się do amerykańskiej szkoły aktorskiej, której absolwentami są m.in. Robert De Niro i Marlon Brando. Spędziłaś kilka miesięcy w Hollywood. To miał być krótki epizod czy powinien się skończyć kontraktem?

- Pojechałam tam, żeby nauczyć się aktorstwa filmowego. Miałam 23 lata, zarabiałam już w serialu i mogłam przeznaczyć te pieniądze na studia w Stanach. Zapisałam się do szkoły filmowej w Los Angeles. Zastanawiałam się: może Nowy Jork? Ale pomyślałam - choć przecież co ja mogłam o tym wiedzieć! - że Nowy Jork będzie jak Kraków w Polsce, łatwiejszy. Pewnie jest tam silniejszy nurt offu, niezależnych twórców, w którym bym się szybko odnalazła. Ale ja potrzebowałam nauczyć się castingu, pokazywania się przed kamerą, autopromocji.

Szkoła, zdobywanie umiejętności - rozumiem. Ale nie uwierzę, że nie liczyłaś na fart. Że w odpowiednim momencie znajdziesz się w odpowiednim miejscu, gdzie akurat znaczący producent będzie się rozglądał za nową twarzą i...

- Jeszcze przed wyjazdem wynajęłam agenta. On przedstawił plan: kupimy ci fajne kiecki i będziesz chodziła po imprezach. Poznasz ludzi, pokażesz się. Oburzyłam się: ja, po imprezach?! Aktorka po szkole krakowskiej? Z perspektywy czasu widzę, że żadnej krzywdy bym sobie na tych imprezach nie zrobiła, ale jasne było i jest: ja się do tego nie-na-da-ję. Nie mam takiej lekkości bytu.

- Owszem, zaliczyłam kilka imprez na wzgórzach Hollywood, jednak czułam się obco. Jak David Duchovny, czyli Hank Moody z serialu "Californication" wkręcony w maszynkę Hollywood. Po miesiącu w LA wiedziałam, że muszę wziąć z tego miejsca jak najwięcej dla siebie i jechać dalej. Nie chodziłam z głową w chmurach. Choć zdaję sobie sprawę, że w Los Angeles faktycznie można ulec magii.

W Hollywood udaje się nielicznym, ale mimo to wszyscy próbują. Może źle zrobiłaś, wyjeżdżając?

- W szkole nauczyciele mówili: zostań, musisz tylko popracować nad akcentem. Miłe było, że ludzie zerkali na mnie z ciekawością - ze względu na urodę byłam tam egzotyczna, czułam się wyjątkowa. Tylko że w mojej upartej głowie mam zakodowane, że do wszystkiego powinnam dojść samodzielnie. Muszę wiedzieć, że to ode mnie zależy, jaki krok teraz zrobię. A nie od tego, że ktoś mnie wypatrzy i da szansę. Gdybym miała tam zostać, cały czas się łudziłabym się, że coś się wydarzy, a poza tym zrezygnowałabym z tego, co miałam w Polsce. A tu czekał na mnie plan filmu "Piksele". Miałam do czego wracać.

Czyli najważniejsza lekcja odrobiona w Stanach?

- Nauczyłam się: nic na siłę. Trzeba czasem odpuścić, jeśli nie ma efektu. Potem parę razy poleciałam do LA na casting, ale z myślą, że jeśli chwycę tam rolę - fajnie, jak nie - nie ma sprawy. Już wiedziałam, że nie chcę zamieszkać w Ameryce. Ja po prostu jestem Europejką. Gdy dziesięć lat temu na rynku w Krakowie wystrzeliły fajerwerki z okazji naszego wejścia do Unii, pomyślałam: genialne miejsce na ziemi i czas. Jestem Polką i czuję się z tym fantastycznie.

Dziś siedzimy w knajpie, ja ci opowiadam o moim Grochowie, ty mi o swoim Mokotowie. Warszawianki na kawie. Czujesz się stąd?

- Na pewno nie jestem już "słoikiem". Jestem "spadochroniarzem", ale "słoikiem" nie. Dojrzałam do tego, żeby się tutaj zameldować. Lepiej jeżdżę samochodem po Warszawie niż po Toruniu, znam więcej ulic. Mam swoje skróty, nie przeszkadzają mi korki. Mam tu swojego lekarza, mechanika, urząd skarbowy. Zaczęłam utożsamiać się z Warszawą, kiedy urodziłam dziecko. Do tej pory dom był w Toruniu, tutaj tylko mieszkanie. Ale musiałam wyszukać dobrą miejscówkę. Bo ja lubię się trochę odciąć, szukam takich miejsc, gdzie nie ma dużo ludzi.

- Staram się żyć intymnie. Moja "dzielnia" jest mało komercyjna. Jeżdżę starym rowerem, którego nikt nie ma ochoty ukraść, mam miejsca, gdzie mogę pójść z dzieckiem na spacer i skoczyć na piwo. Znam i lubię swoich sąsiadów. Od sąsiadki pożyczam mleko, robię jej zakupy, wnoszę torby na trzecie piętro. Sąsiad ma osiemdziesiąt kilka lat, próbuję załatwić mu gdzieś blisko tanie obiady, żeby nie musiał dojeżdżać do stołówki.

- Moje "miasteczko" w wielkim mieście to dobry kompromis. Z jednej strony mam już potrzebę zakotwiczenia, z drugiej mój charakter domaga się przeciągu. Żeby się działo, żebym nie stała w miejscu. Tutaj mam fyrtel, jakiego potrzebuję.

Co to znaczy "fyrtel"?

- Taki kawałek przestrzeni, najbliższe sąsiedztwo, drogi, którymi poruszasz się codziennie. To słowo "poniemieckie", z moich stron. Jest ich więcej. Mama np. mówi do psa "zrób knyksika"! I pies się kłania, z niemieckiego "knicken" to "zginać się". Dużo zostało mi tego w słowniku. O, a znasz "szneki"? Mój tata do tej pory, kiedy jestem w Toruniu, pyta: kupić ci szneka na śniadanie? Czyli drożdżówkę. Kurczę, tutaj nikt tak nie mówi.

Jednak tęsknisz do Torunia...

- Pewnie. Chciałam, żeby urodził się tam mój syn, i tak się stało. Jest z niego mały "krzyżak", załatwiłam mu, że nie będzie do końca warszawiakiem. Zależało mi, żeby Toruń także dla niego był ważny. Bruno przyszedł na świat w tym samym szpitalu co ja. Niedawno tam pojechałam, pokazałam paniom położnym świeże zdjęcia. Dużo im zawdzięczam, leżałam w szpitalu kilka dni, wszystkiego, co trzeba robić przy dziecku, nauczyłam się od nich.

Dzisiaj Bruno ma półtora roku, a ty pracujesz na pełnych obrotach. Kto się nim opiekuje, kiedy jesteś zajęta?

- Miałam szczęście, znalazłam wspaniałą nianię, są sobie z Brunem bardzo bliscy. Mogłam iść do pracy, nie martwiąc się o nic. W sumie więc Warszawa jest dla mnie łaskawa.

Ale to jednak miasto wymagające, łatwo się tu zgubić. Przyjąć nie tę rolę, nie to zaproszenie. Masz na to patent?

- Moim zdaniem wszystko polega na słuchaniu siebie. Ja swoją potrzebę uzewnętrzniania realizuję na scenie i przed kamerą. Nie muszę być cały czas dostępna i obecna. Choć wiem, że trzeba promować siebie i rzeczy, które się robi. Staram się to jakoś godzić. Ale życie prywatne jest tylko moje. Chciałabym, żeby to szanowano.

I to się nie zawsze udaje. Jak reagujesz, gdy czytasz o sobie nieprzyjemne rzeczy?

- Najpierw to mnie złościło, bolało, ale przede wszystkim zastanawiało: skąd oni biorą niektóre debilizmy na mój temat? Potem coraz mniej mnie to ruszało. Teraz, gdy piszą głupoty, pokazują zdjęcia i dodają niestworzone historie albo cytują coś, czego nie powiedziałam, mam to gdzieś. Ale musiałam to przepracować.

Powiedz jeszcze, gdzie ruszysz dalej z Warszawy? A może koniec drogi jest tutaj?

- Na razie się stąd nie ruszam, chcę zapewnić synowi spokój. Tutaj jest jego siedlisko, tu ma tatę i dziadków. Ale mam pomysł, że kiedy Bruno zrobi maturę, wybierzemy się razem w podróż dookoła świata.

Wiesz, będziesz musiała poczekać 18 lat.

- Podobno szybko zleci. Kiedy syn będzie dorosły, to dopiero zaszaleje ze swoją matką! Na razie niech sobie spokojnie będzie moim słoneczkiem i robi siusiu do grającego nocnika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji