Artykuły

Przegląd prorodzinny

Czego więc zabrakło na scenie teatru Studio i przy laptopie Doroty Masłowskiej? Chyba naszym pierwszoligowym artystkom, obnoszącym teraz swe macierzyństwo, nie stało prostoty. Tego, co przyjaźnie pulsuje od pierwszych stron opowieści Agnieszki Chylińskiej - pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Intrygujące premiery dla dzieci i małżonków. W tym kolejna ekstrawagancka propozycja Masłowskiej

Chylińskiej się udało, to dlaczego miałoby nie udać się mnie? - zapytała pewnie Masłowska, a że miała wiele celnych spostrzeżeń, co zaświadczyła na kapitalnym blogu prowadzonym parę lat temu przy okazji Warszawskich Spotkań Teatralnych, gdzie bezlitośnie wyszydzała nowomodne produkty dla naszych milusińskich, to i się zabrała nasza najzdolniejsza pisarka do tworzenia dla dzieci. "Jak zostałam wiedźmą" - książka z mylącym tytułem i jeszcze bardziej skłamanym podtytułem "Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci", gdyż autobiografii tam tyle, co nic, a i adresaci owego teatralnego poematu to raczej fani pisarki niż ludzie spragnieni dobrej baśni. Cóż, niestety, powiedzmy to od razu: trzy kolejne artystyczne propozycje Masłowskiej - powieść "Kochanie, zabiłam nasze koty" płyta sygnowana Mister D "Społeczeństwo jest niemiłe" i wreszcie książeczka o wiedźmie oraz spektakl na jej podstawie zrealizowany przez Agnieszkę Glińską to dowody na to, że dobra passa się skończyła i nie wszystko, czego dotknie się wielka nadzieja literatury polskiej, zmienia się w złoto.

TO JUŻ BYŁO

Owszem, gdyby Agnieszka Glińska przyjrzała się krytycznie książce Masłowskiej, być może uratowałaby ją i stworzyłaby dobry spektakl. Widowiskowością, zmiennością tempa przykryłaby monotonię i miałką pomysłowość, a przede wszystkim kompletny brak pozytywnych emocji, jaki zionie z rymowanego poematu Masłowskiej wymierzonego - ale niezwykle deklaratywnie i drętwo - w konsumpcję i elektroniczne gadżeciarstwo, jakim oddają się dzieci i dorośli. Masłowska - co pokazała już na płycie Mister D - w krytyce społecznej zatrzymała się gdzieś w latach 90.: negatywnym bohaterem swej opowieści uczyniła więc Bogusia, chłopca z bogatego domu, obżerającego się chipsami i batonami, deprawowanego przez rodziców z firmy "Więcej więcej więcej sp. z o.o.". Gdybyśmy chociaż mieli szansę poobcowania z owym Bogusiem, bo rzeczywiście zabawny to ptaszek! Ale Glińska - za Masłowską - wprowadza go do akcji dopiero w drugiej części widowiska i owszem, w wykonaniu Łukasza Simlata jest on niezwykle komiczny, jego przechwałki ("Ja mam w domu elektronicznego konia, takiego, że laczek spada") i perypetie stanowią jeden z najlepszych fragmentów spektaklu, lecz niestety przedtem jest zwyczajnie nudno i płasko. Aktorzy są hałaśliwi, nieprzyjemni, a opowieść o wiedźmie, która chce zjeść złe dziecko, mało angażuje emocje. Cóż z tego, że specjalnie dla Masłowskiej ściągnięto z Wrocławia genialną Kingę Preis, by wcieliła się w czarownicę? Cóż, że z tyłu muzyczny podkład robi na żywo Voo Voo, skoro tekścik mizerny? Owszem, od czasu do czasu błyśnie dawna Masłowska, gdy w opisie świata nagle wspomni o pustce i obracających się gdzieś tam hen, hen hot dogach na statoilach, ale przecież to wszystko już było! I pokazanie, że świat marzeń jest niezwykle ograniczony i kończy się na zamku z castoramy, w którym mieszkają najbogatsi, i przekręcanie nazw sieciówek: Lidl Śmidl to naprawdę za mało, by stworzyć spektakl "dla dorosłych i dzieci". Glińska, nie wiedzieć czemu, nie poszła naszkicowaną w poemacie ścieżką, by w poszukiwaniu niegrzecznego dziecka grającego w czasie spektaklu na iPhonie i obżerającego się chipsami "Wiejskie kartofelki" wtargnąć w publiczność i zaktywizować maluchy.

Mimo podestu wychodzącego przed scenę ani dzieciaki na widowni nie są specjalnie wciągane do gry, ani też aktorzy nie oscylują między iluzją a deziluzją - jedynym ożywieniem i złamaniem relacji była w czasie premiery fajnie ograna awaria mikroportu Kingi Preis...

Dziwny to spektakl. Jakby autystyczny. Emocjonalnie ożywa, gdy do snu zahipnotyzowanej dziewczynki, granej przez Dominikę Ostałowską z odpowiednio infantylnym głosem, jakby żywcem przegranym z płyt z bajkami dla najmłodszych, gdy więc do jej snu przybywa zdezorientowana, roztrzepana mama. Wjeżdża samochodem, choć nie ma prawa jazdy, ale beztrosko komunikuje, że prowadzenie auta nie jest trudne i wystarczy tylko kręcić kierownicą, potem przegania złą wróżkę, przypominając sobie uprawiane kiedyś taekwondo i porządkuje zagmatwane, zdawałoby się, i nie do rozwikłania sprawy. Wciąż pozostaje roztrzepaną matką, ale choć komiczna, jednocześnie chroni swą pociechę przed niebezpiecznym światem. Tak jak w świecie dziecięcej wyobraźni dziać się powinno.

W ŚWIECIE ŁADU I HARMONII

Czego więc zabrakło na scenie teatru Studio i przy laptopie Doroty Masłowskiej? Chyba naszym pierwszoligowym artystkom, obnoszącym teraz swe macierzyństwo, nie stało prostoty. Tego, co przyjaźnie pulsuje od pierwszych stron opowieści Agnieszki Chylińskiej, tej mało urodziwej dziewuszki raczącej nas niegdyś utworami o drapieżnym seksie z akompaniamentem starych wyjadaczy z zespołu Kombi, kojarzących się z cinkciarskim Monciakiem, tej, która teraz znów na przekór swemu wizerunkowi, temu idiotycznemu zagrywaniu się w talent-show czy reklamach, tworzy rzecz nieoczekiwaną - czułą opowieść o świecie dzieciństwa. W dwóch książeczkach o przygodach Zezi Chylińska ponownie zagrała wbrew wszelkim uwarunkowaniom - tak jak zespołowi O.N.A. z cynicznego, wykalkulowanego projektu udało się zrobić kawał świetnej oraz szczerej muzyki, tak i teraz kobieta kojarząca się z brudem i skomercjalizowaną wulgarnością stworzyła pełną tkliwości opowieść o dzieciństwie: o kochającej się, choć przecież niedoskonałej, pełnej wewnętrznych napięć rodzinie, o trudnych sprawach - niedostatku, niepełnosprawnym braciszku, konfliktach z sąsiadami, wreszcie o wszechogarniającej miłości rodzicielskiej i dziecięcych przyjaźniach oraz pierwszych miłościach. Chylińska pisze tak właśnie, jak wedle deklaracji udzielanych w wywiadach chciałaby pisać Masłowska, gdy chwali Astrid Lindgren: "Wartością literatury Astrid Lindgren jest bardzo umiejętne przejęcie perspektywy dziecka. To nie wszystkim się udaje, dorośli przeważnie piszą jak dorośli udający dzieci, nie potrafią się pozbyć dydaktycznego smrodku. U Lindgren rzeczywistość jest dość rzeczywista - ma w sobie pewną dozę zła, wulgarności, smutku, z którą bohaterowie wcale nie zawsze wygrywają. A dzieci dobrze wiedzą, że rzeczywistość jest wielowymiarowa, nie zawsze dobra". I przecież to właśnie osiąga Agnieszka Chylińska: oczyma dziecka rejestrujemy sygnały niesprawiedliwości i okrucieństwa tego świata, litujemy się nad bezdomną panią serdecznie pozdrawiającą Zezię w drodze do szkoły, smucimy się zmierzchem dziewczyńskiej przyjaźni, choć przecież jeszcze tak niedawno obiecywałyśmy sobie, że nigdy, ale to przenigdy i nawet gdy już będziemy miały mężów, to najpierw będziemy miały czas dla siebie, z troską obserwujemy zaburzone relacje z babciami, oburzamy na dzieci okrutnie traktujące naszego upośledzonego braciszka. Ale to wszystko zatapia Chylińska w świecie ładu i harmonii, gdzie świętowanie, czy to Bożego Narodzenia, czy Pierwszej Komunii, jest apoteozą porządku boskiego i ludzkiego, i czasem radości z naszych najbliższych.

Że to echo "Jeżycjady" - wielotomowej utopii stworzonej przez Małgorzatę Musierowicz? Być może. Jednak podkreślam dla niedowiarków - naprawdę Chylińskiej udało się napisać opowieść, która czytana może być na paru poziomach: przez dzieciaki jako fascynujący obraz szkoły, konfliktów wewnątrz klasy, niepokojącego świata zewnętrznego, alchemii relacji rodzinnych, pierwszych przyjaźni na całe życie i przeczuć pierwszych miłości, przez rodziców jako zapis świadomości dziecka niepewnie poruszającego się w świecie, wrażliwego na to, co się dzieje z nami, na nasze humory, nasze relacje, dziecka, które z naszych westchnień, niedopowiedzeń, składa sobie świat. Świat, w którym dziecko jest darem, a rodzina - azylem i gniazdem.

Takiego afirmatywnego tonu zabrakło chyba Masłowskiej, która lecąc wraz z wiedźmą po mieście, dostrzega w mieszkaniach tylko ludzi zahipnotyzowanych telewizorami i reklamami, którym marzy się więcej, więcej, więcej, i która rzeczywiście nie wychodzi poza konstatacje, że "Społeczeństwo jest niemiłe". Współczuję.

ZAMIAST MCDRIVE'A

Drugim ze spektakli wystawionych z okazji tegorocznego Dnia Dziecka przez dorosły teatr był "Pinokio", który według znanej baśni Carla Collodiego przekształconej przez Joela Pommerata przygotowała Anna Smolar, córka tego Smolara, Aleksandra z Fundacji Batorego. No, tu trzeba powiedzieć, że zabierając dwoje moich młodych na premierę, czułem spory niepokój.

Dzień Dziecka w Teatrze Nowym? Brrr... Powierzyć dzieciaki teatrowi Warlikowskiego, zajmującemu się na co dzień promocją wszelkich wyobrażalnych dewiacji, pokazującemu na wielorakie sposoby, jakim to potężnym źródłem cierpień jest rodzina, jak to trzeba zaufać dewiacyjnym elementom w naszych wnętrzach i złożyć dusze oraz ciała na ołtarzu perwersji... Ciekawy partner wychowawczy, nie ma co. A jeszcze gdy doszły mnie pomruki, o czym to ma być "Pinokio", że ma być to "opowieść o granicach tożsamości cielesnej" i "wyzwalaniu się z gorsetu normatywności", no to faktycznie powinienem zawrócić i coś niewyraźnie wybąkawszy, zajechać w ramach odszkodowania do McDrive'a, rezygnując z wielkiej sztuki. No i wiele byśmy stracili.

PINOKIO BEZ PRZEKROCZEŃ

"Pinokio" Anny Smolar, posiłkujący się czasem minimalistycznymi środkami, to spektakl na pewno rozwijający wyobraźnię teatralną najmłodszych, a i dorosłym dostarczający nie byle jakiej satysfakcji. Poczynając od roli tytułowej Pinokia granej fenomenalnie przez dwie aktorki: Magdalenę Popławską i animowaną przez nią niczym kukiełka Dominikę Knapik, które świetnie pokazują rozdwojenie Pinokia (na szczęście można to odczytać na sposób poczciwy, nie nowomodnie plugawy), a kończąc na Łukaszu Kosie, wiarygodnym w roli Gepetta, życiowego losera, który jest w stanie skrzesać w sobie małą iskierkę miłości. No jest jeszcze zespół muzyczny dwóch dziewcząt, z którymi popisuje się Magdalena Cielecka, ale akurat finał w wykonaniu tej grupy i uczynienie punktem dojścia oraz samorealizacji songu wykonanego po anglijsku to akurat mało przekonująca i sensowna puenta, zarówno pod względem artystycznym (nie wiem, dlaczego teatry współczesne tak łatwo kapitulują przed estetyką rockową, jakby nie miały własnego języka), jak i ideowym (jeśli znakiem dojrzałości oraz samodzielności ma być wejście w koleiny show-biznesu, to drewniany ludzik nie posunął się w ewolucji zbyt daleko).

Na szczęście po drodze do tego rozczarowującego z lekka finału jest jeszcze sporo zabawy: tarapaty i cierpienia niesamowicie naiwnego Pinokia, kuszonego błyskotkami i bogactwem, przygody w szkole, a w drugiej części zaproszenie publiczności na wyścieloną poduszkami scenę, która zamieniła się we wnętrze wieloryba. Ten akt to prawdziwa atrakcja dla dzieci, angażująca tak, jak teatr dziecięcy angażować potrafi.

Z ulgą i satysfakcją opuszczam więc blaszak przy Madalińskiego, choć przecież dopiero przy oklaskach schodzi ze mnie napięcie. Odchodzi trauma, z jaką w przerwie spektaklu, spacerując po postprzemysłowym terenie, obserwowałem przybyłych na premierę nażelowanych kolesiów: wąskie spodenki, opięte pośladki, charakterystyczny chód i te maluchy - jacyś kuzyni, pożyczeni na Dzień Dziecka, dziwne rzeczy, patchworkowe rodzinki, samotne matki. Może to wszystko pułapka, może to cyniczna gra z Dniem Dziecka tego nowomodnego, przegiętego teatru? Bałem się, bałem, do jakiego finału chce doprowadzić swą opowieść Smolarówna.

Oddycham więc z ulgą, głęboko. Co zostaje w głowach? Wielka magiczna płachta-namiot udająca wnętrze wieloryba, epizody Stuhra, Malanowicza i Polaka w rolach nieprzyjemnych kolesiów, smutek Łukasza Kosa, a przede wszystkim fenomenalny spleciony ze sobą duet Popławska-Knapik, owszem, cieleśnie atakujący, agresywny, sugestywny, ale świetnie pokazujący niezwykłe cierpienie i napięcie towarzyszące dojrzewaniu, wykluwaniu się. Tropów sugerowanych przez "Wyborczą" na szczęście nie odnajduję, ale może cicho sza, bo Teatrowi Nowemu cofną jeszcze jakąś dotację i obciążą kosztami za "Pinokia", może inaczej koledzy się umawiali...

Dwa tygodnie po Dniu Dziecka z kolejną premierą prorodzinną wystartował Szymon Majewski. Spektakl wystawiony w Cafe Ochota nosi tytuł "One mąż show" i już na wstępie budzi spore wątpliwości... Sprzeczny bowiem wewnętrznie to projekt. Któż to widział w formie stand-upu promować cnotę? I to cnotę własną? A tu spektakl w 21. rocznicę małżeństwa. Czyż nie powiadał wielki Tołstoj, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, czyli nudne? Czyż istotą stand-upu tak lewackiego, jak i prawackiego, nie są agresja, burzenie wszelkich norm przyzwoitości i zasad poprawności? Budzenie śmiechu, którego sami przed sobą się wstydzimy? Budowaniu dziwnego związku sado-maso? Cóż więc pokaże nam Szymon Majewski? Jak spośród publiczności wyłuska oponentów? Jak pojedzie po bandzie? W jaki sposób zaintryguje swym cnotliwym rekordem? Te wszystkie pytania uchyla sam Majewski, od pierwszych minut pokazując, że nie chce realizować klasycznego stand-upu, tylko uraczyć nas po prostu zabawnym monologiem, opowieścią o małżeńskich drobnych niesnaskach i swych rodzinnych przygodach jako człowieka wyższej klasy średniej. Mamy więc obrazki z turystycznych wojaży, mamy spory o to, kto wyprowadza psa i kto ma prawo do drzemki, mamy zabawne perypetie z rodzinnych uroczystości. To wszystko z odwołaniami do wiedzy Polaków karmionych przez rubryki plotkarskie i tabloidy. Co chwila więc w opowieści pojawia się jakiś celebryta czy sportowiec, jakiś serial czy cykl. Majewski jest w formie. Ale pozostaje mistrzem średnich temperatur. Są pewne sygnały, które pokazują, że można by pojechać ostrzej: wtedy, gdy Majewski z autoironią opisuje swoje męki oglądania TVN i kolesiów, którzy w odróżnieniu od niego utrzymali się na intratnych posadach, czy gdy opowiada o pokusach, na jakie naraża go obracanie się w światku show-biznesu. Ale Majewski jest chyba zbyt życzliwy dla świata, by pojechać ostrzej, by wyjść z roli zabawnego gościa, by stać się niemiłym facetem. By wyzwolić w sobie agresję. I na agresji zbudować spektakl.

BEZ DRAMATÓW

W zasadzie o Magdzie, żonie Szymona, dowiadujemy się żałośliwie mało. Bo też ekshibicjonizm monologisty ogranicza się do spraw związanych z własnym bałaganiarstwem. Majewski nie zmienia tempa, nie zmienia nastroju, cały czas trzyma się żartobliwej konwencji opowieści o niesnaskach małżeńskich, ach, jakiż ze mnie bałaganiarz i leniuszek, ach, jakaż z niej męcząca, strojąca fochy żonka, przeszkadzająca mężusiowi w relaksiuniu. 21 lat przekomarzanek. Z błękitnym niebem, najwyżej z małymi chmurkami, bez dramatów, bez dźwigania wzajem ciężarów, relacje gładkie jak żywot klasy średniej z folderka.

Dla mnie to wszystko trochę za bardzo przesłodzone i życzliwy uśmiech po żartobliwym wieczorze, z jakim pozostawia nas Szymon Majewski, to zdecydowanie za mało jak na półtorej godziny wytężonej uwagi.

Na zdjęciu: "Jak zostałam wiedźmą", Teatr Studio, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji