SARNY W OPERZE
Stara, trochę sypiąca się już kamienica, a w niej zamieszkuje typowa rodzina: Ojciec, Matka i Syn. Zmieniające się pory roku symbolizują przemijania ich trochę monotonnego, zwyczajnego życia. Tak, chyba najkrócej można streścić nową operę, która powstała w Operze Śląskiej w Bytomiu, czyli "Pokój saren".
Jest to autobiograficzna opowieść Lecha Majewskiego, znanego reżysera rodem z Katowic. Po raz pierwszy postanowił przedstawić się z bliska śląskiej publiczności. Pokój saren powstał w oparciu o jego młodzieńcze poezje. Sam też spektakl wyreżyserował i oprawił plastyczne.
Nic by pewnie w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że... skomponował także muzykę, wspólnie z Józefem Skrzekiem. Skrzek nie miał dotąd nic wspólnego z muzyką operową. Znany jest jako specjalista od muzyki elektronicznej, autor muzyki filmowej, a dawniej - lider grupy SBB. Zestawienie tej dwójki nie jest przypadkowe, gdyż chciano uzyskać dzieło o bardzo śląskim rodowodzie, a zarazem uniwersalne. Józef Skrzek pochodzi z Michałkowic, dzielnicy Siemianowic Śląskich.
Lech Majewski reżyserował już wcześniej spektakle operowe, bo przecież ma za sobą: "Króla Ubu" K. Pendereckiego w Teatrze Wielkim w Łodzi czy "Carmen" Georga Bizeta w Teatrze Wielkim w Warszawie. Dlaczego jednak postanowił jeszcze komponować?
"Opera jest najciekawszą formą. Teatr staje się przeżytkiem, bo słowo jest podrzędnym środkiem przekazu. Muzyka za to jest językiem Bogów. Muzyka powinna jednoczyć ludzi" - powiedział Lech Majewski.
Autor "Pokoju saren" twierdził na popremierowym spotkaniu, niby żartem, że jest najlepszym współczesnym polskim kompozytorem, zostawiając daleko za sobą tak uznane nasze sławy, jak: Henryk Mikołaj Górecki czy Wojciech Kilar. Ponoć w każdym żarcie tkwi ziarenko prawdy, ten jednak był wyjątkowo chybiony. Owszem, pojawiają się w "Pokoju saren" ciekawe tematy, jak chociażby niektóre sceny chóralne, aria Matki czy finałowy walc. Pomiędzy nimi jednak napięcie zanika i pojawiają się nieznośne dłużyzny. Muzyka jest dosyć prosta, lecz próbuje czarować publiczność barwą.
Z założenia, opera posiada cztery akty, tak jak cztery pory roku. Połączono je jednak i w efekcie mamy tylko jedną przerwę. Powoduje to zbyt długie części, co może wywoływać efekt znużenia u publiczności.
Lech Majewski twierdzi, że próbował stworzyć taką operę, w której znajdą się melodie dla ludzi. Takie, które można po wyjściu z teatru zanucić. To rzadkość we współczesnej muzyce. Faktycznie, można tam znaleźć kilka "chwytliwych" melodii. Z drugiej strony twierdzi, że chciał nawiązać do tradycji czysto barokowych i oratoryjnych, odżegnując się w ten sposób od romantyzmu. Skąd więc wziął się w finale opery późnoromantyczny w charakterze "walc żałobny"?
Przy tej próbie odnowienia formy opery, nie sposób odciąć się od źródeł i muzyki współczesnej. Pewnie dlatego można znaleźć odwołania do muzyki: Preisnera, Kilara, Orffa a nawet autora musicali, A.L. Webbera.
Jest jeszcze jedna osoba, które współtworzyła kształt muzyczny "Pokoju saren", stojąc jednak cały czas w cieniu gwiazd. Jest nią Andrzej Marko, który całość instrumentował, a niejednokrotnie "doszlifowywał".
Jako że "Pokój saren" powstawał w dużej mierze w Operze Śląskiej, a jego końcowy kształt wyłaniał się w trakcie prób, soliści mogli uczestniczyć w procesie powstawania swoich partii.
Główną rolę Syna powierzono w spektaklu premierowym kontratenorowi, Arturowi Stefano-wiczowi. Nie często powstają opery z rolami na ten rzadki i oryginalny głos. Tu akurat, jego barwa znakomicie pasowała do postaci młodego chłopca. Artur Stefanowicz dysponuje wyjątkowo subtelnym głosem i bardzo spodobał się publiczności. Jego sceniczną Matką była Elżbieta Mazur. To chyba najlepsza rola w karierze tej śpiewaczki, w której, oprócz ciekawej interpretacji wokalnej, mamy do czynienia z wyjątkową prawdziwością kreowanej postaci. W roli Dziewczyny wystąpiła, pięknie śpiewająca, Agnieszka Mazur. Szkoda, że w ramach wizji reżyserskiej, pozbawiono jej postać jakiejkolwiek ekspresji. Sylwetkę starego Ojca bardzo dobrze zbudował Mieczysław Czepulonis. Brawa dla wszystkich solistów.
Ważna rola przypada też chórowi, który jako społeczeństwo żyjące wokół rodziny, czasem wdziera się w ich prywatność i codzienność. Oczywiście w spektaklu bierze udział Orkiestra Opery Śląskiej, a całość prowadzi Piotr Warzecha.
Pojawia się jeszcze jedna osoba, uosobienie sennych widziadeł i seksualnych marzeń Syna, czyli nagie dziewczę, snujące się po scenie w oparach i dymach. Z sennego widziadła wylatuje także mały, przerażony trochę hałasem gołąbek, który towarzyszy artystom, fruwając nad ich głowami.
Lech Majewski bardzo dobrze wyrażał się o zespole Opery Śląskiej. Twierdził, że panuje tam świetna atmosfera i dyscyplina. Niewielki, bytomski teatr nie dysponuje supernowoczesnymi środkami, jednak zespół techniczny starał się wykonać wszystkie wizje reżysera, chociaż czasem graniczyło to wręcz z cudem.
Całą akcję można podzielić zasadniczo na dwie części: realne życie oraz marzenia i sny.
Lech Majewski usiłuje podnieść nasze codzienne czynności do rangi rytuału i święta. Do wnętrza domu wdziera się przyroda, której zmieniający się rytm świadczy o przemijaniu.
Wiosną ze stołu tryska fontanna mleka. To źródło życia i ożywczej siły. Latem w pokoju wyrasta drzewo. To wyjątkowo piękna scena, w której gra świateł i dymy, w połączeniu z muzyką tworzą niepokojącą i ulotną atmosferę snu. Połączenie kolejnych scen i ich wyjątkowa plastyczność, gra przestrzenią, a także dekoracje przypominają raczej trójwymiarowy film, oglądany na wielkim ekranie.
Jesienią Ojciec musi, chcąc dojść do stołu, skosić trawę, a zimę rozpoczynają podmuchy zamieci śnieżnej, wydobywające się z lodówki. Zima to śmierć, więc umiera Ojciec. Wynoszą go w trumnie, a przez scenę rusza kondukt żałobny.
Cała akcja jest bardzo statyczna, a nawet przygnębiająca.
Jeżeli chodzi o dekoracje, to one są, a właściwie ich nie ma. Widzów przyzwyczajonych do tradycyjnej zabudowy sceny, zszokuje pewnie jej nagość. Żadnych zastawek i horyzontów. Tylko proste, skromne wyposażenie pokoju, kuchni, schody i trawa.
Publiczność po premierze wychodziła z teatru w skrajnych nastrojach, od uwielbienia aż po zażenowanie. Jeszcze nigdy nie słyszałam tylu tak różnych opinii na temat jednego utworu. 50 lat istnienia Opery Śląskiej w Bytomiu pokazuje jednak, że nasi melomani stanowczo wolą operę tradycyjną i nawet ukochane dzieła romantyczne w udziwnionej, nowoczesnej wersji nie znajdą tu publiczności.
Nie sposób określić jednoznacznie, czy "Pokój saren" to utwór zły czy też dobry. Zarówno w warstwie muzycznej jak i w odbiorze wizualnym są elementy lepsze i gorsze. Dopiero czas będzie mógł wykazać wartość opery Pokój saren, bo a nuż może się okazać, że to my nie dorośliśmy do niej.
Jeszcze pozostaje jedna rzecz, którą należy tu wyjaśnić. Skąd w tytule te sarny, o których przed premierą krążyły plotki, że stada żywych zwierząt będą biegały po scenie. Skończyło się na kilku sztucznych. Owe sarny tak wytłumaczył Lech Majewski: "Sarny to nasze dusze, które uciekły do lasu..."