Artykuły

Dobrze mieć w domu dramaturga

- Gdyby Maria Curie-Skłodowska nie wyjechała do Francji, poprzestałaby na robieniu konfitur - mówi MARTA KLUBOWICZ, aktorka, poetka i tłumaczka.

Mateusz Borkowski: Przyznam, że trochę się obawiam tej rozmowy, bo przez pewien czas była pani dziennikarką...

Marta Klubowicz: Ale to przecież dobrze, bo znam ten zawód z drugiej strony, więc proszę mnie potraktować jak koleżankę.

Wystąpiła pani w wielu kultowych filmach w latach 80. takich choćby jak "Och Karol".

- Wtedy jeszcze nie było określenia "kultowy".

A "Dziewczęta z Nowolipek", może nie kultowy obraz, ale na pewno znany.

- Kiedy film wszedł na ekrany, nie zwrócono na niego uwagi. Pamiętam, że pojechaliśmy na Festiwal do Gdyni. Nikt nie dostał nagrody - film przeszedł bez echa. Dopiero po latach zaczęto doceniać ten film.

W teatrze ostatni premierowy spektakl z pani udziałem to "Dziewczyny z kalendarza" z 2010 r., a wcześniej "Zimny prysznic" - oba w teatrze Komedia. Dlaczego tak rzadko możemy panią oglądać w teatrze, nie mówiąc już o kinie?

- To nie jest pytanie do mnie. Nie zastanawiam się nad tym i myślę, że nie warto się nad tym zastanawiać.

A chciałaby pani więcej grać?

- Pewnie, że bym chciała, ale nie mam pretensji do nikogo, ani do świata, że mnie nie docenia. Wyjechałam na jakiś czas za granicę i do dzisiaj płacę za to frycowe. Ale za to nauczyłam się języka, co mi się teraz bardzo przydaje.

Zaciekawił mnie często powtarzany film "Wakacje z Madonną" z 1983 r. Zagrała w nim pani dziewczynę, która po nieudanych egzaminach na anglistykę poznaje rzeźbiarza, i z nim postanawia spędzić wakacje. Jadą razem do Starego Sącza, zatrzymują się przy plebani i udają małżeństwo, aby nie siać zgorszenia. Wiele się w tej kwestii zmieniło. Młodzi ludzie nie muszą się już dzisiaj ukrywać ze swoimi uczuciami.

- To prawda, pod tym względem tak. Ale taki zatwardziały i zakłamany katolicyzm w Polsce ciągle trwa i ma się dobrze.

Wiele pozytywnych emocji wywołał ostatnio serial "Głęboka woda" w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz, opowiadający o pracy pracowników socjalnych.

- Wszyscy identyfikowaliśmy się z tym serialem i mieliśmy poczucie, że robimy coś ważnego. Serial nadal żyje, został nagrodzony na wielu festiwalach, sprzedano go do licznych telewizji na całym świecie. W Polsce spotkałam się z bardzo pozytywnymi reakcjami ludzi, słyszałam, że nareszcie powstał serial, który mówi coś o naszej rzeczywistości. Cieszę się, że wzięłam w nim udział, bo miało to sens. Nie pokazano wygładzonego, plastikowego, wyperfumowanego świata, gdzie wszyscy mają piękne mieszkania, ściany bez skazy, nowe samochody, pracują w pięknych biurach, piją kawę i mają jakieś wymyślne problemy.

Na tym tle pierwsza polska telenowela "W labiryncie" wypada z perspektywy czasu całkiem dobrze, zwłaszcza w zestawieniu z dzisiejszymi tasiemcami.

- Rzeczywiście. A grając wtedy, mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w jakiejś strasznej komercji. Oczywiście nikomu korona z głowy nie spadła. To był bardzo trudny czas. Prawie nic się nie kręciło, byliśmy chyba jedyną produkcją na Chełmskiej, więc byliśmy zadowoleni, że mamy pracę. To jeszcze były inne czasy. Nie istniała aż taka presja pieniędzy, która się przekłada na jakość i stres na planie, bo trzeba skręcić dwadzieścia scen dziennie. To było też inaczej, cieniej grane i całkiem szlachetnie wypada na tle dzisiejszych mydlanych oper. Teraz można wspominać z sentymentem.

Swoją niszę znalazła pani jako tłumaczka. Poza poezją Josepha von Eichendorffa przekłada pani z niemieckiego sztuki Freda Apke.

- Zaczęło się tak, że Fred dał mi sztukę do przeczytania, która bardzo mi się spodobała i chciałam w niej zagrać. Pomyślałam, że skoro rozumiem język i władam jednocześnie językiem polskim pisanym, a jako aktorka czuję dialog, to spróbuję. Wiem czy coś da się dobrze powiedzieć na scenie czy nie, bo mam słuch sceniczny. Piszę zdanie i słyszę je już wypowiedziane... I mam tę satysfakcję, że żaden aktor nie grzebie mi w dialogach, bo naturalnie im się dialog układa w ustach. Nad pierwszym moich przekładem - była to "Kura na plecach" - siedziałam całe wakacje. Tempo miałam strasznie wolne, bo nie miałam doświadczenia ani wprawy. Teraz o wiele szybciej mi idzie. Ale przy tej pierwszej sztuce znalazłam natychmiast teatr, który chciał ją wystawić. Fred jest płodnym pisarzem i miał wiele sztuk, które mnie interesowały, więc zaczęłam tłumaczyć, pojawiły się jakieś zamówienia i tak "poszło". Bardzo lubię bawić się językiem. Język to dla mnie rodzaj żywiołu.

Dwie z przetłumaczonych przez panią sztuk możemy oglądać w Krakowie - "Adonis ma gościa" w Grotesce i "Teresicę" w Operze Krakowskiej.

- Po prostu - Kraków nasz! To jedna z moich ulubionych i najbardziej docenionych sztuk Freda. Najpierw Fred wyreżyserował ją w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, potem zrobiono ją w Teatrze Roma, a teraz w Grotesce Dostał zresztą za nią nagrodę w konkursie organizowanym przez Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu.

Jak się odnajduje pani w Krakowie?

- Kiedyś nawet żałowałam, że nie zdawałam do szkoły krakowskiej, tylko do krakowskiej we Wrocławiu. Później szukałam różnych pretekstów, żeby tu sobie pobyć. Zrobiłam kilka Salonów Poezji, koncert w Piwnicy pod Baranami. Dalej będę wymyślać. Bardzo kocham to miasto i chciałabym zasłużyć sobie na wzajemność, choć nie jest to łatwe, oj nie jest

Takich pełnokrwistych ról dla kobiet, jak Donna Anna w operze "Teresica", ze świecą szukać w polskim teatrze. Dla mnie ta historia ma mocno feministyczny wydźwięk.

- Dlatego dobrze mieć w domu dramaturga! Fakt. Donna Anna, czyli Księżniczka Eboli, jak na tamte czasy była kobietą bardzo wyzwoloną i wyemancypowaną intelektualnie.

Nie mogąc realizować swoich pasji na znak protestu zakłada opaskę na oko.

- Historycy mają podejrzenia, że nie była ślepa i od tego właśnie Fred wyszedł, wymyślając ramowa historię do tej opery.

W "Teresice" gra pani z Janem Monczką.

- To magia losu. Gdyby na planie "Tulipana" ktoś powiedział nam, że za trzydzieści lat zagramy małżeństwo, i to w operze, to popukalibyśmy się w głowy! Życie jest nieprzewidywalne. A kiedy graliśmy wtedy razem, nie zwracałam w ogóle na Janka uwagi. Rówieśnicy mnie nie interesowali. Musiałam być okropna. Zaprzyjaźniliśmy się dopiero teraz.

W rosyjskim serialu "Całe zdanie nieboszczyka", będącego ekranizacją książki Joanny Chmielewskiej, zagrała pani alter ego autorki. Książki Chmielewskiej to właściwie gotowe scenariusze filmowe, dlaczego nikt po nie w Polsce nie sięga?

- No właśnie. Też się zastanawiałam, dlaczego Rosjanie wzięli się za ten pomysł, a Polacy nie? Joasia nie miała szczęścia do ekranizacji. Przed zdjęciami, musiałam pójść do niej, bo to ona miała ostatnie zdanie. Szłam na to spotkanie spokojna, bo wiedziałam, że zobaczy we mnie tę postać. Przeczytałam książkę i natychmiast poczułam tę rolę, temperament, sposób bycia, poruszania się, myślenia, mówienia. Nie szukałam jak ją zagrać, tak jakby jakiś duch we mnie wszedł, albo jakby jakaś część mnie, której nigdy nie pokazywałam - nagle się otworzyła. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłam.

Chmielewska zobaczyła w pani trochę siebie?

- Chyba tak. Nie miała wątpliwości, że mam zagrać Joannę. I od tego czasu zaprzyjaźniłyśmy się. Niestety teraz mogę odwiedzać Joasię już tylko na Powązkach.

Ktoś powiedział po jej śmierci, że gdyby żyła w innym kraju, zrobiłaby dużo większą karierę.

- Jak wiele innych kobiet w naszym kraju. Istnieje przypuszczenie, że gdyby Maria Curie-Skłodowska nie wyjechała do Francji, poprzestałaby na robieniu konfitur.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji