Artykuły

Ile tak naprawdę kosztuje droga na szczyt?

- Moja kariera to historia chłopca z małej wsi pod Częstochową, często traktowanego jako ktoś gorszy, który dopiął swego - mówi aktor ARTUR BARCIŚ.

Adrianna Calińska: W psychopatologii występuje określenie "osobowość aktorska", to ktoś, kto przejawia skłonność do nadmiernej ekscytacji, uzależniony od podziwu, aplauzu otoczenia. Zgadza się Pan, że emocje i kondycja psychiczna artysty nie mogą być pozytywne bez aprobaty otoczenia i publiczności?

Artur Barciś: Nie da się ukryć, że poczucie własnej wartości aktora uzależnione jest od tego, jak odbiera go publiczność. To szczególny zawód. Grając w teatrze dla pustej widowni, mój występ nie miałby najmniejszego sensu. Trochę inaczej jest z serialem czy filmem, gdzie konfrontacja z publicznością zachodzi później. Ostatecznie, zawsze jednak zachodzi i aktor ani na chwilę nie może o tym zapomnieć. Film realizowany jest przecież po to, aby ujrzał światło dzienne. Poddawanie się ocenie wpisane jest w istotę tworzenia i w pełni zgadzam się z diagnozą, że my, aktorzy, źle znosimy krytykę. To boli, kiedy wkładamy w rolę mnóstwo pracy, po czym jej efekty zostaną ostro skrytykowane. Kiedy jednak rozlegają się brawa, czujemy satysfakcję. W tym sensie owa osobowość aktorska może rzeczywiście jest odrobinę psychopatyczna.

A gdyby stworzyć definicję osobowości aktorskiej na wzór osobowości Artura Barcisia, jak mogłaby ona brzmieć? Dodałby Pan jakieś cechy do tej wcześniej przytoczonej?

- Przede wszystkim nie do końca właściwe jest określenie "osobowość aktorska". Część jej cech charakteryzuje przecież większość artystów jako ludzi twórczych. Powołując do życia dzieło, oczekują społecznej aprobaty - bez względu na to, czy jest to kreacja sceniczna, filmowa, utwór muzyczny, obraz czy powieść. Z reguły nie chodzi przecież o zarobek, ale właśnie o otrzymanie potwierdzenia, że to, co się tworzy, jest dobre.

W jakim sensie?

- Aktorzy i muzycy na scenie są jedynie bardziej "widoczni" i owa weryfikacja następuje natychmiast. Kiedy gram rolę komediową i słyszę śmiech widowni, wiem, że mój wysiłek został doceniony. Staram się więc robić wszystko najlepiej, jak potrafię, żeby takich momentów dumy i satysfakcji było jak najwięcej.

Czy to nie oznacza aby jednak, że aktorów cechuje bardzo niestabilne, chwiejne poczucie własnej wartości i. podlegając ciągłym weryfikacjom, bardzo łatwo mogą ulec destrukcji?

- Oczywiście, być może występuje pewna niestabilność w tej kwestii, ale brak aplauzu dla jednej z ról nie oznacza, że aktor ma już gotowy powód do utraty wiary we własne możliwości. Myślę, że dopiero ciąg niepowodzeń stanowi realny problem.

Jest Pan postrzegany jako człowiek niezwykle pogodny i życzliwy. Słowem -stuprocentowy optymista. Wielu aktorów komediowych przyznało, że w życiu prywatnym wcale nie tryskają humorem, a ich optymizm to jedynie artystyczna kreacja. Jak jest w Pana przypadku?

- Wszystko zależy od indywidualnego zestawu cech charakteru. Ludzie dzielą się po prostu na pesymistów i optymistów, z tych samych powodów jedni widzą świat w czarnych barwach, a inni tę samą jego część widzą w kolorze. Ja po prostu urodziłem się optymistą, naturalnie i z łatwością przychodzi mi dostrzeganie pozytywnych aspektów życia. Kiedyś powiedziałem, że "w życiu najfajniejsze jest życie". To wspaniałe uczucie, gdy człowiek uświadomi sobie, że przecież mógłby nie istnieć, a jednak mimo wszystko ten dar życia otrzymał. Jeżeli ponadto ma cudowną, szczęśliwą rodzinę i zawód, który kocha, jak tu nie dostrzegać pozytywnych aspektów życia? Będąc optymistą, zdecydowanie lepiej mi się żyje. Polacy od wieków lubią narzekać - na wszystko i wszystkich, a przecież biorąc pod uwagę historię naszego narodu, jeszcze nigdy w Polsce nie było tak dobrze. Wokół zbyt wielu jest malkontentów.

Miewał Pan jednak momenty, w których tracił grunt pod nogami. Wiem. że nie lubi Pan rozmawiać o tej ciemnej stronie mocy. ale w którymś z wywiadów wspomina Pan, że szczególnie traumatyczne były dla Pana okoliczności wybuchu stanu wojennego. Stracił Pan pieniądze, pracę, mieszkanie. W dodatku nie układało się także w Pana życiu prywatnym.

- W tej chwili to już historia. Owszem, miałem trudne sytuacje w życiu, kiedy w wyniku różnych zbiegów okoliczności wydawało mi się, że już sobie nie poradzę, że gorzej być nie może. W wyniku wybuchu stanu wojennego straciłem niemalże wszystko - przede wszystkim straciłem film, przez który wcześniej zwolniłem się z teatru, a więc straciłem etat w Warszawie. Wydawało mi się, że mój świat się zawalił. Ale może właśnie te trudne przeżycia nauczyły mnie pozytywnie patrzeć w przyszłość, bo kilka tygodni później, poprzez kolejny zbieg różnych okoliczności, z aktora teatru na Targówku stałem się aktorem Teatru Narodowego i w spektaklu "Pan Tadeusz" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza recytowałem koncert Jankiela, za co dostałem ogromne brawa. Z najbardziej nieszczęśliwego człowieka na świecie stałem się tym

najbardziej szczęśliwym. 1 do głowy by mi nie przyszło, że w ogóle tak się stanie. Jako że nie wiemy, co nam los zgotuje, zawsze, kiedy jestem zdołowany, staram się myśleć pozytywnie. To pomaga.

Wielokrotnie podkreślał Pan, że siłę daje Panu rodzina, żona. Udane życie prywatne to recepta na stawianie czoła przeciwnościom losu?

- Nie mam żadnych przepisów, po prostu tak to już jest, że trzeba się w życiu wzajemnie odnaleźć z tą właściwą osobą - tak jak my odnaleźliśmy się z żoną. Trzeba budować związek cierpliwie i wyrozumiale, trzeba wspólnie do czegoś dążyć. Szanować się. To jest wspaniałe. Nie mam jednak jakiejś ogólnej recepty na szczęście i nie lubię wystawiać takowej innym. Po prostu dom jest moim azylem. W nim mam spokój, mogę odpoczywać w pięknym otoczeniu zieleni.

Czy teatr również traktuje Pan jako swoisty azyl, ostoję spokoju? Aktor na scenie może doświadczać czegoś w rodzaju oczyszczenia?

- Nie wiem. Zdarzają się takie sytuacje, ale ja skupiam się wyłącznie na tym, żeby rolę zagrać jak najlepiej i nie jest to katharsis. To jest zawód. Katharsis przeżywam właśnie po pracy, kiedy wracam do domu. Podobnie, gdy oglądam mecz. Teatr kocham, ale to tylko moje miejsce pracy.

Dostrzega Pan jakiś rodzaj misyjności w osobistych zwierzeniach osób znanych? Mówi się, że łamią one pewne tabu, odblokowują problem. Ostatnio taką prospołeczną funkcję przypisuje się na przykład zwierzeniom Justyny Kowalczyk.

- Bo faktycznie jest to pewien rodzaj misji. Uważam, że krok, na jaki odważyła się pani Justyna Kowalczyk, jest piękny. Tak wielu ludzi się z nią utożsamia, tak wielu ludzi jej kibicuje - w tym ja sam. Podziwiam jej szczerość. Będąc osobą znaną i z wielkim autorytetem, może pomóc wielu osobom, które myślą, że są same ze swoim problemem. Kiedy zaproponowano mi wywiad rzekę w postaci książki "Rozmowy bez retuszu", nie chciałem się na to zgodzić. Nie chciałem opowiadać o sobie, bo sądziłem, że jest za wcześnie. Ostatecznie jednak zmieniłem zdanie i zaważył na tym jeden argument - moja droga do kariery, przykład małego chłopca ze wsi pod Częstochową, który w dzieciństwie traktowany był jako ktoś gorszy, a który marzył, by być na wielkich scenach, i w końcu dopiął swego. Ta historia może pomóc innym ludziom uwierzyć w siebie - zrozumiałem, że warto dążyć do celu, cały czas będąc sobą, bez względu na to, skąd się pochodzi.

Nie zawsze jednak takie wyznania spotykają się z pozytywnym odbiorem. Na przykład Marii Peszek, po przyznaniu się do depresji, zarzucano chęć wywołania skandalu, zwrócenia na siebie uwagi, sprzedawania osobistych problemów.

- Jeśli chodzi o te negatywne opinie, to hejterstwo jest dziś czymś tak powszechnym, że zwyczajnie nie należy zawracać nim sobie głowy. Biorąc pod uwagę opinie anonimowego internauty, nie rozmawiamy z kimś realnym, nie wiemy przecież, kto kryje się po drugiej stronie monitora. Komentarze na różnych forach internetowych to rodzaj rozmowy, chcę więc wiedzieć, z kim rozmawiam, bo inaczej mogę wziąć za autorytet nastolatka, który wypisuje swoje opinie bez większych refleksji i oczywiście ma do tego prawo, ale ja nie muszę się nimi przejmować.

Zwykło się sądzić, że twórców charakteryzuje szczególna wrażliwość, a nawet pewien rodzaj nadwrażliwości, która uruchamia procesy twórcze. Psychologowie sądzą, że to mit, a Pan? Doświadczenie skrajnych emocji, depresji, psychicznego załamania może sprawić, że jest się artystą "pełniejszym'?

- Sądzę, że coś w tym jest. Wprawdzie nigdy nie byłem w depresji, ale doświadczyłem podobnego mechanizmu, gdy dostałem rolę w spektaklu "Mein Kampf". Będąc człowiekiem pogodnym i życzliwym, miałem zagrać Hitlera. Akurat w tej sztuce Hitler był jeszcze młody, a jego kariera polityczna dopiero miała się zacząć. Grałem więc niespełnionego malarza mieszkającego w przytułku dla bezdomnych wspólnie z Żydem. Był jednak monolog, w którym ten odrobinę głupkowaty artysta zmieniał się w potwora, człowieka, którego znamy z kart historii - groźnego, bezlitosnego i nieprzewidywalnego. Nie potrafiłem dotrzeć do tych emocji, myślałem, że oddam tę rolę komuś innemu. Pewnego razu, z rozpaczy, że nie podołam, upiłem się - paradoksalnie, bo nie znoszę ciężkich alkoholi. Na drugi dzień poszedłem na próbę na jakimś totalnym kacu i ze zmęczenia, złości i bezradności powiedziałem ten monolog tak, jak powinienem był go powiedzieć. Pamiętam, że Robert Gliński, który to reżyserował, stwierdził: "no i mamy Hitlera". Oczywiście zapamiętałem ten stan emocjonalny i później byłem już w stanie go odtworzyć. Ten epizod uznaję jednak za pewien brak profesjonalizmu, bo aktor powinien zagrać wszystkie emocje bez dodatkowych wspomagaczy. Tym bardziej takich jak alkohol. Zresztą, wielu moich kolegów przekonało się, że taka droga jest złudna i zgubna.

Artyści należą do tzw. grupy podwyższonego ryzyka w kwestii występowania zaburzeń psychicznych - badacze wskazują na presję sukcesu, trudności finansowe, stres wywołany pracą i właśnie obawę przed brakiem akceptacji. Czy będąc częścią środowiska twórczego, rzeczywiście trudniej sobie radzić z problemami życia codziennego?

- Tak. Najbardziej ciąży na nas owa presja sukcesu, którą zresztą sami na siebie nakładamy. Jest takie przekonanie, że dobry aktor zawsze się wybije, nawet jeżeli będzie znany tylko wśród niewielkiej, lokalnej społeczności. Jeżeli mu się to nie udaje, zaczyna sobie zadawać wiele pytań i budzi się w nim frustracja - może źle wybrałem, dlaczego to życie jest takie niesprawiedliwe, ten kolega dostaje główne role, a ja nie. Wszystko to wynika z brutalnej prawdy, że aktorstwo jest zawodem, którego nie można się nauczyć. Z talentem trzeba się urodzić. Jeżeli ktoś z różnych powodów, ale bez tego daru został aktorem, a potem mu się nie udaje, bo jego kolega, który ma talent, niewiele robi, a jest dobry - przeżywa osobistą tragedię. Z kolei wyzwolić się z owego bakcyla aktorstwa jest bardzo trudno, niełatwo też przyznać się przed sobą do życiowej pomyłki.

Ale zbyt dużą popularność chyba również niełatwo znosić? Jak Pan uniósł swoją sławę? Był taki moment w Pana życiu, kiedy po raz pierwszy zaczął Pan żałować, że utracił komfort bycia anonimowym?

- Nie, nigdy tego nie żałowałem, chociaż w tej chwili rzadko spotykam się z kimś, kto nie wiedziałby, jak mam na imię. Wiedząc, z czym wiąże się zawód aktora, powinniśmy dokonywać racjonalnych wyborów. Trzeba się liczyć z tym, że widzowie będą nas rozpoznawać i czegoś od nas oczekiwać. I oczywiście zdarzają się "fani" nieprzyjemni i nachalni, ale należy ich zaakceptować. Mam kolegów, których prywatność została bardzo głęboko naruszona. Ale w związku z tym chyba częściej pojawia się wściekłość, a nie depresja i załamanie. Nie znam się na psychologii, ale na podstawie własnych obserwacji sądzę, że większe niebezpieczeństwo wynika z sytuacji, w której aktor jest anonimowy, a chce być rozpoznawalny. Jeszcze bardziej traumatyczna jest sytuacja, kiedy ktoś był bardzo wysoko, a ostatecznie został zapomniany.

Spadł z piedestału.

- A nawet spadał powoli. Znam aktorów, którzy jeszcze 20 lat temu byli wybitni, uwielbiani i chwaleni. A teraz nie mają pracy, są chorzy i samotni. I to jest dopiero powód do depresji. Szczególnie boli, gdy fizycznie nie jest się w stanie uprawiać zawodu, który daje szczęście. Największym moim marzeniem jest grać do końca życia. Mój zawód jest tak cudowny, że chciałbym być na tyle sprawny, aby móc go wykonywać bardzo długo i żeby uniknąć momentu, w którym "wielki aktor" nie ma za co żyć, bo dostaje jakąś maleńką emeryturę.

Można się przed tym ustrzec?

- Zazwyczaj jest to niestety związane z chorobą. Ktoś "wypadł" z kręgu aktorów i zyskał opinię "tego niedołężnego, który już nie nauczy się tekstu na pamięć". Wiadomo, że producenci unikają problemów, zatem ów niewątpliwy talent staje się mniej ważny od kłopotu, jaki taki aktor może sprawiać.

To ujma dla artysty, kiedy w środowisku przyznaje, że cierpi na depresję czy załamanie emocjonalne? Jak środowiska artystyczne reagują na takie wyznania?

- Tak naprawdę niewiele wiadomo o tym, że ktoś ma jakieś problemy. Już w sam nasz zawód wpisana jest kreacja "wszystko u mnie w porządku". Robimy dobrą minę do złej gry, bo każda niedyspozycja jest zagrożeniem dla naszej egzystencji. Tak jak wspominałem, aktor chory jest nieprzydatny, stwarza problemy. Czasami więc trzeba grać, że wszystko jest OK, mimo że wcale nie jest. Ale jesteśmy do tego przyzwyczajeni, bo z takim stanem obcujemy. Musimy wychodzić na scenę w porze spektaklu i widzów nie interesuje, że wcześniej któremuś z nas zmarł ukochany pies i ostatnią rzeczą, na którą ma się ochotę, to grać w komedii. To jest jednak esencja profesjonalizmu. Krystyna Janda grała w teatrze w dniu śmierci swojego męża Edka Kłosińskiego i podziwiam ją za to niezwykle. To było coś absolutnie wielkiego, wymagało odwagi i wielkiego hartu ducha.

Ale to przecież niszczy od środka, kiedy człowiek tłumi swoje emocje tylko po to, aby stwarzać pozory. By "na zewnątrz" wyglądać i działać tak, jak się tego od niego oczekuje.

- Taka jest moja profesja. Jestem w tym zawodzie kilkadziesiąt lat i wykonuję go instynktownie. Najgorzej jest, gdy człowieka dopadnie jakaś fizjologia. Boli, a trzeba wyjść na scenę. Należy zrobić wszystko, żeby się widz nie zorientował, chociaż nie wiem, czy w przypadku naprawdę wielkiego załamania psychicznego byłbym w stanie wyjść na scenę i skutecznie to maskować.

Czy zdarzyło się, że w trakcie przygotowań do roli zbyt niebezpiecznie "przesiąknął" Pan swoją postacią? Część charakteru kreowanych przez Pana bohaterów wpływa na Pana rzeczywistą osobowość? Istnieje takie niebezpieczeństwo?

- Owszem, istnieje, jeżeli nie oddziela się życia prywatnego od zawodowego. Mi się to nie zdarza. Wszystko, co gram, jest kreacją. Oczywiście, czasem przed premierą jestem tak bardzo pochłonięty pracą nad jakąś rolą, że tracę głowę i na przykład zostawiam otwarty dom albo samochód. W zasadzie tylko raz rola weszła we mnie zbyt głęboko. Była to jednak rola szczególna. Grałem postać zupełnie ode mnie różną, różną od większości społeczeństwa - osobę upośledzoną umysłowo. Główny bohater serialu "Doręczyciel" mówił inaczej, chodził inaczej, myślał inaczej. Tak bardzo koncentrowałem się na wejściu w tę rolę, że w pewnym momencie żona zaczęła zwracać mi uwagę. Zauważała, że przestaję kontrolować własne ciało, mówiła: Uspokój się, zobacz, jak ty idziesz. Bo nagle zacząłem chodzić tak jak Janek. To była jednak wyjątkowa sytuacja, bo zazwyczaj swoją postać zostawiam w teatrze, a w życiu jestem po prostu Arturem Barcisiem.

***

Artur Barciś, aktor filmowy i teatralny. Wystąpił m.in. w dziewięciu częściach "Dekalogu1 Krzysztofa Kieślowskiego, w "Ucieczce z kina Wolność", a także w serialach "Miodowe lata", "Ranczo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji