Artykuły

Jak Mania Burzyńska stała się wielką i sławną Mirą Zimińską

Nikt chyba nie wie naprawdę, kiedy się urodziła. Według oficjalnych danych był to 22 lutego 1901 r., potem jednak sama coś poplątała ze swoim wiekiem i żadnej pewności nie ma. Ale na pewno przyszła na świat w Płocku. Twierdziła, że w teatrze, ale czy to artystka prawdę powie? W niedzielę na stałe wróci do rodzinnego miasta - jako rzeźba.

O swoim długim życiu - zmarła 26 stycznia 1997 r. w Warszawie - napisała świetną książkę "Nie żyłam samotnie". To z niej można garściami czerpać informacje, dykteryjki i rozmaite facecje o samej Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej, "jej" barwnym, żywym przedwojennym Płocku, szalonych latach 20. i ówczesnej stołecznej bohemie artystycznej, pośród której zajmowała poczesne miejsce, o przaśności lat powojennych i tworzeniu Karolina jako siedziby Mazowsza.

Debiut mocno szczypany

"Urodziłam się w teatrze. Nie jestem tego jednak absolutnie pewna. Wiem natomiast z pewnością, że bywałam w nim jeszcze przed urodzeniem" - zaczęła swoją autobiografię. Z tym bywaniem w teatrze w wieku prenatalnym to akurat prawda. Oboje jej rodzice pracowali w płockim przybytku Melpomeny, w którym głównie matka mocno zaznaczyła swoją obecność. Żeby było jasne - żadne z rodziców małej Mani nie było scenicznym artystą. Mama zaczęła "karierę teatralną" we wczesnej młodości jako bileterka, potem awansowała na ajentkę bufetu, by w końcu przejąć zarząd nad całym teatralnym gospodarstwem. Kobieta była z niej chwatka, jak wynika z wielu archiwalnych źródeł - wręcz choleryczna, więc wszyscy trochę się jej bali, ale i darzyli szacunkiem. Nawet urządzono jej benefis z okazji jakiejś zacnej okrągłej rocznicy pracy w teatrze.

Córka Mania zabierana była za kulisy już jako niemowlę, w czym twórcy spektakli dostrzegli pewną szczególną szansę na ożywienie przedstawień. Kiedyś dogadano się ze "starą" Burzyńską, by wypożyczyła dziecko - do roli malca, który miał zanosić się płaczem. Malutka Mania przeczuwała jednak, że oto nadeszła jej wiekopomna chwila debiutu i ani myślała choćby łzę uronić. Żeby ratować sytuację, trzymający ją na rękach aktorzy szczypali maleńtasa w pupę, od czego dzieciak darł się koncertowo. Ale kiedy matka zobaczyła siniaki, rozpętało się niesamowite piekło...

Pan Tejchman pięknie w Płocku umierał

Autobiografia Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej została wydana w roku 1985, autorka była już dobrze po osiemdziesiątce. Z całą pewnością ta barwna opowieść jest bardzo subiektywnym zapisem zdarzeń z pamięci, która z latami wszystko wygładza i maluje w jasnych kolorach. Ale podziwu godne jest, jak doskonale Mira zapamiętała Płock z lat dzieciństwa. W kawiarni u Vincentiego była przedsprzedaż biletów - biegała tam jako posłaniec, pytać o liczbę sprzedanych wejściówek. Do apteki Gąseckiego wysyłali ją po "kogutki". "Pierwszy wymyślił proszek od bólu głowy z kogutkiem. Podobno cały Płock był z niego dumny. Sama słyszałam, jak mówili: To nasz pan Gąsecki wymyślił " - napisała w swojej książce. Wspominała też całe rzesze sztubaków - Gąseckich, Vincentów, Brudnickich, Górnickich, Macieszów - których jej matka wpuszczała potajemnie na operetki, wówczas zakazane dla uczniów. W chórze Harfa, założonym w Płocku przez Wacława Lachmana, śpiewali jej siostra i brat.

Dzieciak miał niesamowitą zdolność smakowania życia, umiejętność wyłapywania najbardziej barwnych sytuacji. Tylko ktoś taki mógł w szczegółach zapamiętać umieranie pana Tejchmana. "Był zimowy wieczór. Pan Tejchman leżał w bardzo ładnym łóżku. Zobaczył mamę i powiedział: Ach, Maniu kochana (...), jak to dobrze, że przyszłaś . Ja dygnęłam, pogładził mnie po głowie i znowu powiedział: Jak to dobrze, żeście przyszły, właśnie schodzę z tego świata . (...) Przymknął oczy i tak jakoś zachrapał. Wtedy pani Siekierzyńska, bardzo wpływowa w Płocku osoba, węgielkami umiała też odczyniać czary, zapaliła gromnicę, włożyła mu w rękę (...) i coś tam mamrotała, a my wszyscy: Módl się za nami . (...) W końcu powiedziała: Amen, a pan Tejchman nic - żył dalej". Po kolejnych modłach nad umierającym ten... zażądał czegoś do picia. Przyszła wdowa rozradowała się, że może to jeszcze nie pora, że ozdrowiał od tej gromnicy - i wszyscy poszli na kolację. A on wtedy właśnie wyzionął ducha... "O tym, jak pan Tejchman z Płocka umierał, opowiadałam później wielu przyjaciołom. Stefan Jaracz szczególnie lubił słuchać tej mojej płockiej opowieści" - zapisze Mira wiele lat później.

Koniec z Manią, rodzi się Mira

Mała Burzyńska nigdy nie zdobyła gruntownego wykształcenia. Matka zabierała ją zawsze do teatru, bo nie miała co z dzieckiem zrobić. Nie ma więc cienia przesady w stwierdzeniu, że dziewczynka przesiąkała sceną od najmłodszych lat. I to on był jej najważniejszą szkołą, choć z natury rzeczy - w dość ograniczonym zakresie. Na rodzicielską pomoc w tym względzie nie bardzo mogła liczyć, zresztą ojciec opuścił rodzinę dość wcześnie dla innej kobiety. W pewnym okresie trochę "socjalizował" i ustawił w domu popiersia Marksa i Engelsa. Córka długo była przekonana, że to święci i czasem... modliła się do nich.

Dziewczynka szybko uznała, że bycie Manią nie wróży jej wielkiej przyszłości. Najpierw wymusiła na otoczeniu, nawet na rodzonej matce, by nazywano ją Mirą. W końcu już jako siedmiolatka dostawała role w teatrze w Płocku. A jako nastolatka uciekła z domu - wyszła za mąż za marnego pianistę Zimińskiego i wyjechała do Radomia grać na tamtejszej scenie. Przeliczyła się co do męża, nawet noc poślubną wspominała jako "koszmarek chirurgiczny". W Radomiu dostrzegł ją jeden z właścicieli słynnego warszawskiego kabaretu Qui Pro Quo i pociągnął do stolicy. Tam Mira dostała nieźle w kość, bywało głodno i chłodno. Jednak odziedziczony po matce choleryczny charakter oraz niezwykła ambicja i wiara w samą siebie kazały jej zacisnąć zęby, uczyć się i piąć na szczyt. Wesoła, rezolutna, utalentowana i pyskata kobietka wpadła w wir życia towarzysko-kulturalnego po samą szyję. Przyjaźnili się z nią najwięksi poeci i aktorzy międzywojnia. Ba! Tworzyli nawet wiersze na jej cześć! Była ich powiernicą, natchnieniem, a często - karmicielką. Konstanty Ildefons Gałczyński napisał dla niej wiersz "Mira, uważaj!": "Żyłaś sobie jak Tangolita / co noc, co dzień - / bo i myśliciel, i kobita, / Syrena-Record, z bajki płyta, / niebiański motor. (...) Jak pragnę Boga, zadrzesz z rządem. / Satyry nie kocha rząd. / U nas, uważasz, trzeba z prądem, / ty chcesz pod prąd... / (...)".

Mira grała nie tylko w rewiach i kabaretach. Powierzano jej role dramatyczne, jej komizm docenili reżyserzy filmowi, świetnie sprawdzała się we wcieleniach paniuś z przedmieścia, mało gramotnych, ale bardzo sprytnych pokojówek. Była gwiazdą, celebrytką, nadawała ton, jeśli reklamowała coś - np. futra - pół Warszawy chciało mieć takie same. Stolica ją wciągnęła, ale przecież czasem wracała do Płocka - głównie korzystając z żeglugi Stanisława Górnickiego.

Na ratunek polskości

Nigdy właściwie Zimińska-Sygietyńska nie wspominała o swoich miłościach czy romansach. Już przed wojną poznała Tadeusza Sygietyńskiego, popularnego kompozytora i wiernego druha Tuwima, Hemara i innych wielkich tamtych czasów. Zbliżyli się do siebie. W czasie okupacji razem koncertowali dla powstańców - w Muzeum Powstania Warszawskiego jest poświęcony Mirze piękny kącik. Razem z Tadeuszem pisali piosenki - ona słowa, on melodie - dla małych warszawskich gazeciarzy. Np. "A nasz pan Kopernik, choć z Niemca praojca, siedzi dumnie na pomniku, nie poszedł na folksdojcza".

Po wojnie sypnęły się propozycje zagrania w filmie, ale Sygietyński marzył, by wskrzesić piękny polski folklor, stworzyć zespół. Postanowiła się zaangażować w realizację tej idei. Zrezygnowała z aktorstwa, zaczęła się użerać z urzędnikami, żeby stworzyć Karolin. Tadeusz zmarł w 1955 r., pobrali się na krótko przed jego śmiercią. Ona została z Mazowszem, które razem stworzyli, do końca życia... W niedzielę na Tumskiej zostanie odsłonięty jej pomnik.

Powrót do rodzinnego miasta

Mira Zimińska-Sygietyńska nie tylko przed wojną wracała do rodzinnego miasta. Swoje 93. urodziny obchodziła właśnie w Płocku. Wcześniej, w roku 1985, została wyróżniona tytułem honorowej płocczanki.

Jej imię nosi Szkoła Podstawowa nr 12. W roku 2011 Muzeum Mazowieckie otworzyło w podziemiach NovegoKina Przedwiośnie stałą wystawę poświęconą Mirze. Dwa lata wcześniej grupa płocczan zamarzyła, by słynna rodaczka miała swój pomnik w rodzinnym mieście. Zebrano 94 800 zł i 15 gr podczas publicznych zbiórek, sprzedaży cegiełek, od sponsorów. Zajmował się tym komitet w składzie: Zdzisław Belicki - pomysłodawca, Jolanta Marciniak z "Tygodnika Płockiego", Agata Bogiel - dyrektorka SP nr 12, jej zastępczyni Beata Mokrska i nauczycielka Małgorzata Miaśkiewicz, szef Muzeum Mazowieckiego Leonard Sobieraj, Elżbieta Podwójci-Wiechecka z Książnicy Płockiej. Honorowy patronat nad akcją objęła posłanka Elżbieta Gapińska.

Już w sobotę w godz. 21.30-24 na Tumskiej na murze muzeum wyświetlone zostaną trzy przedwojenne filmy z udziałem Miry. Wstęp wolny.

W niedzielę o 14 rozpoczną się uroczystości związane z odsłonięciem pomnika. Aktorka Monika Majewska zaśpiewa piosenki Zimińskiej z okresu międzywojnia, towarzyszyć jej będzie Płocka Orkiestra Symfoniczna. Na Tumskiej dla swojej założycielki da koncert także zespół Mazowsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji