Artykuły

Kto pamięta miłość?

Z jakiego powodu teatr sięga dziś po takie dramaty jak "Romeo i Ju­lia"? Czy z szacunku dla wielko­ści klasyki, czy raczej po to, aby z pomocą klasycznego kostiumu opowiedzieć coś o czasach współ­czesnych?

Reżyser Bogdan Tosza starał się nie uwspółcześniać kanonicznego dramatu wszech czasów. Romeo nie biega z te­lefonem komórkowym, a Julia nie nosi dżinsów, ich rodzice nie prezesują kon­kurencyjnym spółkom giełdowym. Nad sceną nie latają rakiety terrorystów. Przeciwnie, sięgnięto po kostiumy z epoki, taka też jest część muzycznych ozdobników spektaklu. Zdaje się, że tyl­ko znakomity przekład Stanisława Ba­rańczaka sprawia, że słowo przemawia do nas bardziej współcześnie, pulsuje w zgodzie z naszym językiem i dobrze trafia do głowy.

A jednak reżyser wydobył z historii Romea i Julii przede wszystkim to, co w dra­macie napisanym w XVI wieku okazuje się najzupełniej aktualne dla wieku XXI - walkę dobra i zła w ludzkiej duszy. We­dług Toszy - ta walka jest nieuchronna, jest uniwersalnym dramatem ludzkiej eg­zystencji i nie ma sił zdolnych zapano­wać nad uruchomioną w ten sposób reakcją łań­cuchową nieszczęść. Oto ludzkie przeznaczenie: być uwikłanym w dramat. Już od pierwszych scen insce­nizacji czuje się wiszącą w powietrzu tragedię, a sce­ny końcowe sprawiają, że staje się ona wprost jakimś tajemnym, niemal dotykal­nym fizycznym zjawi­skiem, kreowanym przez metafizyczne monstra zła, chaosu, bezsensu. Te świetne momenty spektaklu rodzą się ze współgrania aktorów, słowa i scenogra­fii. Właśnie scenografia Aleksandry Semenowicz świat zdarzeń, w tym wielką miłość, oprawia w ramy nieuchronności tragicznego przeznaczenia. Na tle wiel­kiej repliki przejmującego obrazu "Wyspa umarłych" Arnolda Bocklina sceno­graf ustawił ażurowe, pnące się do góry konstrukcje, przypominające wielkie kol­ce albo sople lodu. U ich podstawy - ka­mienie nawiązujące do wiersza Cypria­na Norwida. Nastrój makabry wzmaga styl oświetlenia; reflektory Paweł Dobrzycki ustawił tak, aby eksponowały pół­mrok. Scenografia niebywale podnosi współczynnik wizyjności i symboliczności oglądanych zachowań mio­tających się ludzi; chwilami do­minuje nad wszystkim.

Bogdan Tosza zderzył ten horror z komedią. W horrorowej aurze ironia, żart i śmiech są jak słońce w mroku. Reży­ser gra horrorem i komedią, amplituda nastrojów jest ogromna. Dlatego role rysowa­ne są grubszą aktorską kreską, mocno, wyraziście, ekstrawertycznie. Chwilami zdaje się, że oglądamy hollywoodzki melo­dramat albo kino mroku.

Dziś określenie "Romeo" nabrało iro­nicznego brzmienia, czy to nie bawidamek, łatwo kochliwy mężczyzna? Nie inaczej z Julią - to miłosna idealistka, która w istocie chętnie... A poza tym, ta­ka miłość to w ogóle jakaś egzotyczna historia. Albo to kwestia wieku, przypadłość nastolatków? Premierowa publicz­ność nie była skora do wzruszeń, nie by­ło słychać chlipania, aczkolwiek niektó­re panie zeznały, że uroniły łzę. Kto pa­mięta miłość?

W teatrze akcji Bogdana Toszy Ro­meo i Julia stali się cząstką teatru tra­gedii. Julia w wykonaniu debiutującej Anny Kurczyny jest dziewczynką nie­bywale temperamentną i wielobarwną, więc gdyby sprawy potoczyły się ina­czej, Romeo zostałby zapewne pantoflarzem. W grze tej młodej aktorki czu­je się jakąś siłę, która sprawia, że wa­hania i pragnienia Julii objawiają się jako autentyczne. Bartosz Mazur wcie­lił się w Romea radosnego, zarazem tro­chę naiwnego, zaskakiwanego obrotem rzeczy. Udana para i nic im dodawać nie trzeba. Może tylko trzeba się nie­co "rozegrać". Miło oglądać, jak stoją naprzeciwko siebie głowy rodów Montecchich - Jan Wojciech Krzyszczak i Capulettich - Henryk Sobiechart. Bra­wa zdobywa znakomita w roli Marty, piastunki Julii - Magdalena Sztejman-Lipowska; przykuwa uwagę widzów równie skutecznie, kiedy się śmieje i kiedy płacze, pod przaśnością zacho­wania ukazuje głęboką wrażliwość. Nie zawiódł Jacek Król - odważny, nieznoszący sprzeciwu Tybalt. Wybija się Szy­mon Sędrowski, wesoły, dynamiczny Merkucjo. Sporo, ba - wiele dobrych ról w tym przedstawieniu. Jednak naj­pełniej rolę skroił sobie Paweł Sanakiewicz, ojciec Laurenty, mimowolny uczestnik i nieumyślny sprawca paru nieszczęść, łącznik zwaśnionych i za­kochanych. Znakomity aktor potrafił wnieść do teatru akcji element reflek­sji, skupienia, zadumania. Rola Sanakiewicza to teatralna perełka.

"Świt zgody wstaje nad nocą rozpa­czy..." - zaczyna Szekspir końcową fra­zę "Romea i Julii". Mroczny pochód po­staci ze świecami zabiera zwłoki boha­terów w ostatnią drogę, zaś na jaśnieją­cej scenie nagle pojawia się mały chło­piec. Tak wygląda nadzieja. Bo jakże mogłoby być inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji