Artykuły

Świat uczuć najprostszych

Ta premiera to rzadka w pol­skim teatrze tak konsekwent­na i udana próba uwolnienia opery z gorsetu konwencji oraz za­proponowania nowej estetyki insce­nizacyjnej.

"Madame Butterfly" jest tego warta. Ma znakomitą muzykę, nowocześnie brzmiącą i dzisiaj, publiczność zaś za­wsze chętnie ogląda takie wzruszające historie miłosne. Ale opowieść o porzu­conej gejszy balansuje na granicy kiczu, nieraz ją nawet przekracza, by wspo­mnieć choćby inscenizację "Madame Butterfly" w Teatrze Roma. Brakuje nam artystów, którzy potrafią prawdzi­wie przekazać przeżycia bohaterów, po­zostają więc jedynie papierowe kwiaty, malowane kimona i mały domek But­terfly - świat sztuczny i nieprawdziwy

W Operze Narodowej tego na szczęście nie ma. "Madame Butterfly" stała się uniwersalną opowieścią o mi­łości. Czas akcji - nieokreślony. Miej­sce - także mniej istotne, tło japoń­skie tworzą tu barwne plamy znako­micie zharmonizowanych ze sobą ko­stiumów wzorowanych na pomysłach współczesnych projektantów mody al­bo rybackie łodzie przesuwające się w oddali. Albo urzekający świat księ­cia Yamadori, stylistyczne połączenie dawnych japońskich sztychów i współ­czesnych komiksowych mang. Jest wiele oryginalnych pomysłów sceno­graficznych budujących nastrój dla to­czących się zdarzeń.

Na olbrzymiej scenie reżyser potra­fił stworzyć prawdziwie kameralny dra­mat. Szczęśliwie nie poszedł w tzw. sce­niczną prawdę, która przemienia "Ma­dame Butterfly" w kiepski melodra­mat. Akcja toczy się w specyficznym, powolnym tempie, ale dzięki temu każ­dy gest i ruch staje się ważny. W takim symbolicznym świecie dramat Butter­fly przemawia ze znacznie większą siłą, jest prawda uczuć najprostszych i naj­ważniejszych dla człowieka.

W roli tytułowej, obrosłej tradycją licznych kreacji największych gwiazd, wystąpiła Izabella Kłosińska. Ulubieni­ca warszawskiej publiczności zawsze może liczyć na życzliwe przyjęcie, But­terfly to jedna z ciekawszych jej propozy­cji w ostatnim czasie, artystka przydała bohaterce prawdy w wielu momentach śpiewała pięknie, była wzruszająca. Równie często jednak jej głos brzmiał nieładnie, wysokim dźwiękom brakowa­ło staranności wykończenia, a interpre­tacji dramatyzmu. Znakomitą - wokal­nie i aktorsko - Suzuki okazała się na­tomiast Katarzyna Suska, dzięki której postać służącej stała się jedną z central­nych osób dramatu. Solidnie przygoto­wali swe partie Zbigniew Macias (kon­sul) i Krzysztof Bednarek (Pinkerton).

W Warszawie śpiewacy z reguły ob­niżają muzyczny poziom spektakli, tym razem wszyscy - nawet ci o brzydkich głosach - poddali się koncepcji dyrygenta, który z wielką uwagą prowadził solistów. Dobrze brzmiała orkiestra zachowując równowagę planów dźwiękowych, mimo że Enrique Diemecke przejawiał zbytnią skłonność do spowolniania temp, licz­ne fragmenty dzieła wydłużając ponad miarę. Ta interpretacja współgrała z koncepcją reżyserską, która bulwer­sowała tradycjonalistów. Jest to jednak udana próba odrobienia dystansu między polskim a światowym te­atrem, w którym obowiązuje podobny rodzaj stylistyki i myślenia o operze, by wspomnieć choćby głośną kilka lat temu inscenizację "Madame Butter­fly" Roberta Wilsona w Paryżu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji