Artykuły

Tlen

Czy naprawdę triumfalizm solidarnościowych elit był po 1989 roku tak nieznośny, jak się dziś zwykło sądzić? Są na to, owszem, dowody solidniejsze niż kabaretowe kpiny: klęska Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, rychły powrót spadkobierców PZPR do władzy - specjalnie dla e-teatru pisze Jacek Sieradzki.

4 czerwca było chłodno. Przypiąłem do swetra znaczek Solidarności, chwilę temu jeszcze nielegalny. I poszliśmy z matką do komisji wyborczej jakimś takim paradnym, posuwistym polonezem. Przed wejściem kopcił papierosa mąż zaufania strony solidarnościowej. Na nasz widok rozpromienił się niczym słoneczko w samo południe. Nadciągali wyborcy, patrzyli ze zmieszaniem na plik płacht do głosowania, zastępujący znany im formularz, który od tylu lat wrzucali do urny, zapewne nawet nie czytając. Teraz musieli kogoś skreślić, o czymś zdecydować

Potem było tylko czekanie. Pognałem następnego dnia na Fredry do Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, gdzie przez kilka poprzednich tygodni wykonywałem jakieś pomocnicze, niezbyt istotne robótki. Było pusto i cicho, nic nie zostało z wiecznej tu nerwowej krzątaniny. W jednym z dalszych pokoi któraś z koleżanek porządkowała papiery. Ruszyłem ku niej. "Coś wiadomo? Jakie wyniki?" Podniosła oczy. "Miażdżące" - powiedziała.

Nie oddam tej chwili, nie wyprę się jej, nie pozwolę zbrukać i ośmieszyć. Choćby przyszło tysiąc atletów nowych generacji i wszyscy urągali mi chórem od zdziadziałych, sentymentalnych kombatantów. Choćbym miał płacić kompromitacją, jak wtedy, gdy - idiota! - chwaliłem się sporo młodszej dziewczynie jakimiś szamotaninami lat osiemdziesiątych, ubecką wywózką do lasu, a ona patrzyła obojętnie i kwitowała krótko - "to jakieś głupie". Choćby całkowicie zawładnęła świadomością społeczną narracja dzielnych zuchów ostatniej godziny, którzy ponoć od razu wiedzieli, że trzeba ostro, mocno, gromić komunistów wsadzać do więzień, wypowiadać Układ Warszawski. Albo byli (już wtedy) kretynami, albo łżą jak bure suki. Bo też się bali. Jak my wszyscy. Dobrze wiedzący, że jeszcze nigdy czerwony raz zdobytej władzy nie tylko nie oddał, ale nawet się nie posunął na grzędzie, choćby o piędź. Wolał strzelać albo wprowadzać stany wojenne.

Pierwszy raz miało zdarzyć się inaczej. Zdarzyło się. Ale wtedy, 4 czerwca, kto miał taką pewność? Tylko uczciwie, proszę!

Kiedy zaczęło się odbieranie tej satysfakcji, nieporównywalnej z niczym, przynajmniej dla sporej części mojego pokolenia? Kiedyśmy się połapali, że wcale niekoniecznie nas za to wszystko lubią, a może nawet gorzej, że robimy się śmieszni? Bardzo, bardzo prędko. Nie pamiętam, cholera, co to było za przedstawienie, jakieś tyczące bieżących spraw, kabaretowe, prześmiewcze, gdzieś z drugiego czy trzeciego roku wolności - gdy po raz pierwszy zobaczyłem tak zwane zajączki w funkcji estradowego witza. Zajączki? No, litera "V", rysowana w powietrzu podniesioną dłonią ze sterczącymi palcami: wskazującym i środkowym. Ręce ze znakiem "V" wznoszono na manifestacjach i mszach za ojczyznę, generała Jaruzelskiego to nawet musiało zaboleć, skoro w którymś z przemówień stanowowojennych palnął coś o "literze, na którą nie zaczyna się żadne polskie słowo". Potem Tadeusz Mazowiecki kreślił w powietrzu "V", gdy go wybrano na premiera. A nie minęło więcej niż dwadzieścia miesięcy i kabareciarz z odpowiednią emfazą układał palce, a sala ryła ze śmiechu, jakby, nie przymierzając, clown clownowi cisnął tortem w pysk.

Akurat nie byłem nigdy miłośnikiem folkloru z manifestacji i patriotycznych mszy; powinno nie zaboleć. A jednak bolało swoim, by tak rzec, beztroskim bezwstydem.

Czy naprawdę triumfalizm solidarnościowych elit był po 1989 roku tak nieznośny, jak się dziś zwykło sądzić? Są na to, owszem, dowody solidniejsze niż kabaretowe kpiny: klęska Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, rychły powrót spadkobierców PZPR do władzy. Aliści nie da się wskazać książek, filmu, teatru, także dzieł z obszaru sztuki popularnej, które miałyby tak znowu natrętnie przekarmiać naród sukcesem. Raczej przeciwnie. Nakręcono głupią, prześmiewczą komedyjkę za punkt wyjścia mającą jedną ze spektakularnych akcji stanu wojennego - wykradzenie z rąk ubecji zatrzymanego solidarnościowego drukarza; o zrobieniu z tej historii porządnego kina akcji (co by było całkiem do pomyślenia) nikt się nawet nie zająknął. W zrujnowanej Stoczni Gdańskiej Jan Klata grał "H." [na zdjęciu], rzecz o kompromitacji antykomunistycznych elit; o tym, że w tych murach osiągnięto przedtem dosyć niezwykłe zwycięstwo, teatrów nie robiono. Zapotrzebowanie na kopniaki w establishment - nowy establishment - nadeszło błyskawicznie i bardzo szybko zepchnęło beneficjentów przemian do defensywy, przynajmniej w sferze publicznych dyskusji. A oni w dyskusjach wypadali źle, obrażając się, odymając, grzmiąc, pouczając, domagając się względów za dawne zasługi. Co tylko rozsierdzało krytyków.

Joanna Szczepkowska zaproszona do Dziennika Telewizyjnego wygłosiła na wizji słynne zdanie o tym, że 4 czerwca skończył się u nas komunizm. Dziś nie ma kabaretu czy spektaklu teatralnego zatrącającego o dzieje minionego ćwierćwiecza, żeby jej radośnie i złośliwie nie sparodiowano. W oczach starszego pokolenia na obiekt parodii z pewnością dużo bardziej zasługiwałby ów Dziennik Telewizyjny, kwintesencja czerwonej propagandy, która doktrynerstwem, serwilizmem wobec sąsiedniego państwa i zwykłymi kłamstwami zatruwała nam cale dziesięciolecia. Ale to już nikogo dziś nie rusza. Dziennika Telewizyjnego nie ma, a my jesteśmy, my, pokolenie, które na odzyskaniu wolności zyskało najwięcej. Zyskało szansę uczciwej pracy w swoich zawodach, umościło się w nich, młodziej niż to się zazwyczaj dzieje, więc na dłużej blokując awanse następnym. Którzy mają z tego powodu złość. Zrozumiałą.

Mieliśmy szczęście. Może i ponad zasługę, nie licząc tych, którzy zapłacili wysoką cenę; było ich jednak niewielu. Reszcie los zafundował królewski prezent, cokolwiek przeczołgawszy wprzódy. Bo przecież żyliśmy długie lata w gorzkim przekonaniu, że koszmarek czerwonych rządów i sowieckiej kurateli będzie trwał do końca naszego życia. Rozpychaliśmy się, owszem, w tych więzach, ile się dawało, staraliśmy się funkcjonować uczciwie, pytać nieustannie samych siebie o granice kompromisu: co jest jeszcze przyzwoite, co już nie. Przeszliśmy euforię solidarnościowego karnawału 1980-1981, potem cios stanu wojennego i wlokące się gnuśne lata bez wiary, że coś się jeszcze odmieni. A jednak odmieniło się. Nagle. Jak w tym wierszyku sprzed stu lat, nieco modyfikowanym: i ni z tego, ni z owego, przyszła wolność od pierwszego. Pardon, od czwartego (czerwca).

Następni tego nie mieli. Mówić, że przyszli na gotowe, byłoby bezczelnością: nie, przyszli na mocno niegotowe, prowizoryczne, pełne głupstw i błędów. Ale przecież nie na narzucone z zewnątrz, wrogie i zabetonowane. Nie na beznadziejne. Dostali pełne pole do bicia się o swoje, z lepszym czy gorszym rezultatem. Natomiast nie było im dane przeżycie tej naszej, naprawdę nieporównywalnej z niczym satysfakcji osiągnięcia celu w chwili, gdy wszelka nadzieja już zdechła. Tlenowego haustu po wydobyciu się z dziury, w której nie było czym oddychać. Górskiego uskrzydlenia, gdy po mozolnym podchodzeniu lasem osiąga się wreszcie podszczytowe polanki. Więc gdy dziś bywają niesprawiedliwie nieprzyjemni wobec tatusiów i wujciów, gdy dają wiarę najgłupszym spiskowym mitom dotyczącym niedawnej przeszłości, gdy uderzają w tony nieświadomie bliskie pryszczatym doktrynerom z lat pięćdziesiątych, tudzież generalnie rzecz biorąc zachowują się krnąbrnie i bezczelnie, bez szacunku należnego steranym wiarusom bojownikom o wolność i demokrację - wypada nastawić im drugi policzek, nawet jeśli się w najmniejszym stopniu nie ma Chrystusowej natury. Bo oni naprawdę mają czego nam zazdrościć. Choć zwykle o tym nie wiedzą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji