Tyranio, komu imię twe przydano...
Gdy w "Antygonie" Anouilha młoda dzieweczka mówi potężnemu królowi "nie" - widz rozumie, że wypowiedziany w imię humanizmu i liberalizmu protest przeciw przymusowi i nakazom państwa, tylko z pozoru opiera się na wątłych barkach osamotnionej marzycielki: jej racje są równie mocne jak racje Kreona i chociaż Kreon wygrywa, a Antygona ginie, widz ma świadomość, że walka pozostała nierozstrzygnięta, że toczyć się będzie nadal. Co jednak w "Imionach władzy" przeciwstawia Broszkiewicz idei silnego państwa i praktyce przemocy władzy?
Pomówmy systematycznie i "od początku" o jakie to imiona i pseudonimy jakiej władzy chodzi, tym bardziej, że sztuka Broszkiewicza - będąca zarazem jego samodzielnym debiutem teatralnym (poprzednio widział w teatrze tylko "Bancroftów", napisanych wspólnie z Gustawem Gottesmanem) - jest zjawiskiem na polu naszej niebogatej dramaturgii współczesnej cennym i odświeżającym; i tym bardziej, że trzeba będzie kochanemu "Broszkowi" powiedzieć parę słów gorzkich i podważających jego płomienny zapał demaskatorski.
A więc: Jerzy Broszkiewicz napisał sztukę na temat, który pisarzami polskimi wstrząsnął w ostatnich latach chyba najmocniej. Już wiecie o co chodzi: o problem zwyrodnień władzy państwowej i samowoli dyktatora. Pod względem formalnym - trzeba o tym z naciskiem powiedzieć, iżby nie nastąpiło zwichnięcie równowagi - sztuka Broszkiewicza jest ogromnym jakościowym skokiem w jego dotychczasowej twórczości dla teatru i wiele okoliczności zdaje się wróżyć, że w teatrze pozostanie. Doświadczony, dojrzały jest dialog Broszkiewicza, umiejący służyć teatralnemu widzeniu i posługiwać się teatralnym efektem, doskonale zrównoważony w aforystyce i dramatyzmie. Nie ma w nim prawie miejsc pustych, a gdy napięcie uwagi widza słabnie umie Broszkiewicz natychmiast wzmocnić je nowym efektem, nowym zaskoczeniem słuchacza, który gotów się już był zżymać na magię słów i czarowań. Ma Broszkiewicz w "Imionach władzy" sceny i sytuacje o wielkim napięciu i odkrywczym wyrazie, by wymienić choćby śmierć króla Filipa i transfiguracje jego młodocianego siostrzeńca, by wymienić cały właściwie obraz trzeci. Broszkiewicz tak się czuł pewny siebie, iż porwał się nawet na taką przeszkodę jak zbudowanie całego obrazu na jednym właściwie monologu: i patrzcie, pokonał przeszkodę brawurowo. Zapewne, kostium historyczny nierównomiernie leży na poszczególnych osobach, umowny Rzym jest chyba już zanadto oddalony od atmosfery i klimatu antyku. Ale czy to nie zarzuty pedanta? A kogo nie porwie, nie wzruszy żarliwość, z jaką Broszkiewicz walczy o humanistyczne ideały, jego bezkompromisowość, odwaga...
Ale... o tym "ale" teraz będzie mowa, a jeśli powiecie, że to po trosze "drętwa mowa", winę przypiszcie autorowi tych słów nie zaś tezie, którą wysuwa.
Jerzy Broszkiewicz swą walkę z dyktaturą błędów i wypaczeń rozmieszcza w trzech dramatach jednoaktowych, związanych wspólną ideą, ale rozciągniętych fabularnie na czasy antyku, renesansu i współczesności, nie określonej zresztą bliżej ani czasem ani miejscem akcji. A więc Wielkie Uogólnienie, Wielka Metafora podkreślone są z całym naciskiem. Nie o wypadek indywidualny chodzi, nie o jakąś wyjątkowość, lecz o prawidłowość historii, o zjawisko pod różnymi maskami i w różnych kostiumach niezmienne, powtarzające się wielokrotnie na przestrzeni dotychczasowych smutnych dziejów ludzkości. Idee rzymskiego konsula Klaudiusza nie są w swej filozofii władzy i w swym pragmatyzmie - a także w swoich metodach - inne w swej istocie od celów i systemu władzy, jaki stosuje bezimienny, nienazwany dyktator z czasów współczesnych. Czy Klaudiusz, czy hiszpański król Filip, czy ów anonimowy szef władzy nam współczesnej - wszyscy oni budują fikcyjną potęgę państwa na ogromie nieszczęść jednostek, z których sobie nic nie robią; przy czym tragizm sytuacji pogłębia fakt, że sam cel jest fikcją, że fikcja, jest potęgą państwa, bo żelazny satrapa i samowładny król zabierają ją z sobą do grobu, bo potęga rozsypuje się pod najazdem jeszcze większej potęgi, a po "wielkim" królu tron obejmują jego nieudolni następcy.
Pisarz przemawia obrazami, skrótem, parabolą, a nie historycznym wykładem, niesłuszna byłaby więc pretensja do Broszkiewicza, że program dyktatorów wyraża ogólnikowymi frazesami o wielkości państwa budowanej na cierpieniu i udrękach. Rozumiemy dostatecznie dobrze, co się kryje za retorycznymi wybuchami Klaudiusza czy Filipa, co wyraża machina procesów i policyjnej reżim nowoczesnego molocha władzy. Uczucie niedosytu i narastający sprzeciw budzą się dopiero przy konfrontacji dyktatorów z ich odwiecznym przeciwnikiem, z tymi, którzy dążą do uszczęśliwienia ludzkości w wolności a nie w nagiej sile z tymi, których naprawdę kocha lud, czy starożytny czy nowoczesny, którzy naprawdę chcą jego dobra.
Konsul Kwintus, książę Juan, antyczny i modernistyczny obywatel Murena - wszyscy oni chcą rządzić "ludźmi wolnymi". I Broszkiewicz twierdzi, że są oni stałą groźbą dla tyranów, i despotów, że spędzają im sen z powiek i zmuszają do okrucieństw... Być może, ale nie tacy, jakich pokazują "Imiona władzy". Broszkiewicz wydaje się optymizować, w finale "Imion władzy" tłum - naród - wyzwala uwięzionych, każdy z nich pójdzie dźwigać "swój własny ciężar wolności". Rzecz w tym, że widz musi na słowo uwierzyć, iż "Więzień 114" zrealizuje raj na ziemi, ponieważ ów raj zarysowany jest u Broszkiewicza bardzo mgliście, nieokreślenie i idealistycznie, zbyt doprawdy bezcieleśnie, by mógł przekonywać. Ludzie walczą i oddają życie za wolność - to prawda przeszłości i teraźniejszości - ale ta walka była i musi być obwarowana narodowo i społecznie.
Dlatego trudno się zgodzić ze zdaniem Treugutta, że Broszkiewicz "nie ułatwia sobie zadania, nie zajmuje deklaratywnej postawy "przeciw", nie przeciwstawia racjom historii płaczliwego liberalizmu małych skrzywdzonych ludzi, których jedyną ambicją jest spokojny żywot gdzieś w kącie, z dala od przeciągów historii". Niestety, takie właśnie wrażenia musi odnieść widz, obeznany z historią i o to mam największy żal do sztuki Broszkiewicza. W "Imionach władzy" istnieje tylko idealistyczny konflikt pomiędzy "dobrymi" a ,,złymi", rzekome przeciwieństwo pomiędzy państwem a obywatelem, ponieważ państwo jest uosobione w krwawej i ponurej władzy jednostki, a wyabstrahowany szary obywatel pragnie tylko szczęścia w zakątku, do którego ma święte prawo. Jest to demonizacja historii, wcale nie mniej błędna niż jej niedawna detektywizacja. Z marksizmem ma to spojrzenie bardzo mało wspólnego. W imię konkretu społecznego walczyli Grakchowie w starożytnym Rzymie, w imię konkretu społecznego budowano i burzono feudalizm, i sądzę, że bardzo konkretny program reprezentował obywatel czy towarzysz Murena. "Imiona władzy" nie zostały nazwane, a ich konflikt dramatyczny okazuje się w perspektywie historycznej zawieszony w próżni.
*
Przedstawienie "Imion władzy" w Teatrze Dramatycznym jest bardzo interesujące i powinno się przyczynić do powodzenia sztuki - której ostre a wyraźne aluzje (nie tylko w obrazie trzecim!) też są niemałym czynnikiem zainteresowania. Dwa zwłaszcza elementy grają w widowisku wręcz znakomicie: scenografia i muzyka. Nie jestem muzykologiem i nie będę się silił na fachowe określanie tego jak widz apercepuje atonalną muzykę Bairda, ale powiem, że nie ma chyba widza, który by nie odczuł "metafizycznego dreszczu", słuchając tyrad króla i królewiąt pod dźwięki szydercze i sarkastyczne. Dekoracje (i kostiumy) współgrają najlepiej w pierwszej i trzeciej jednoaktówce.
Dla reżyserii może autor czuć wdzięczność za rozwinięcie obrazu pierwszego, w którym Zamkow nie tylko nie uroniła nic z koncepcji Broszkiewicza ale wybornie uteatralniła monolog Klaudiusza, dobrze zresztą, pośród słabych komparsów, wypowiedziany przez Macieja Maciejewskiego: perswazja i wzburzenie, brutalność i wyrachowanie znajdowały na przemian u Maciejewskiego trafny wyraz.
Również w obrazie trzecim Zamkow bardzo przekonywająco ustawiła trzech więźniów, których zróżnicowane, z gruntu odmienne charaktery pod niwelującymi różnice pasiakami ukazali: skupiony, poważny, silny nawet w celi Więzień 114 (Bolesław Płotnicki), nie pozbawiony jeszcze młodzieńczej żywotności Więzień 115 (Józef Nowak) i nikczemny Więzień 20000 (Witold Skaruch).
Mam natomiast pretensje do Zamkow za inscenizację obrazu środkowego. I tutaj nie brak scen zbudowanych bardzo dobrze jak modlitwa króla Filipa i przemówienia z podestu obu kandydatów na jego następcę. Ale zagubił się finał obrazu, a książęta Hieronim i Filip dopiero po zgonie króla, wyodrębniają się w jakiś sposób z grona dworzan, podczas gdy u Broszkiewicza kontrasty ukazane są od pierwszej chwili wejścia obu książątek na scenę.
Ów obraz środkowy jest pięknym sukcesem Jana Świderskiego, który bardzo prostymi, bardzo opanowanymi środkami, bez najmniejszej aluzji do degeneracji czy sadyzmu, ukazuje posępną wielkość króla Filipa, imię jego despotyzmu. Niewdzięcznemu zadaniu starał się sprostać Wiesław Gołas, grający księcia Juana, rodzonego brata Don Carlosa z ro mantycznej tragedii Schillera, najmniej udaną, najbardziej sztuczną i po prostu naiwną postać z "Imion władzy". Należy natomiast podkreślić sukces Stanisława Wyszyńskiego w roli Filipa Pobożnego. Przemianę nikłego, zastrachanego książątka w monarchę, którego oświecił duch zmarłego króla, pokazał młody aktor wyraziście i dojrzale, tylko w natychmiastowe ujarzmienie kurtyzany Margit nie bardzo wierzymy; ale pewnie i tę umiejętność młody królik z czasem nabędzie.
Żądza władzy to namiętność męska, zdaje się mówić Broszkiewicz, teatr "Imion władzy" jest jednostronnie męski. Z dwu kobiet, które występują w sztuce, jedna (Karolina Borchardt) gra w dodatku śpiewaka-kastrata. Rolę Margit objęła Halina Mikołajska. Król Filip nazywa towarzyszkę swego łoża "kurwiszonem" i jest to określenie, które bez reszty charakteryzuje pannę Margit. Mikołajska czuje się nieswojo i źle w jej lśniącej skórze i czarnych trykotach.
Publiczność premierowa sztukę oklaskiwała gorąco i serdecznie wywoływała autora.