Artykuły

Broszkiewicz w teatr przemieniony

"Imiona władzy" Broszkiewicza doczekały się już - po warszawskiej premierze - wielu recenzji. Nie oceniano sztuki z entuzjazmem, ale na ogół przychylnie. Istotnie, tru­dno jej odmówić pewnych wa­lorów. Napisana jest zręcznie, z wyczuciem chwytów i kon­wencji. Ma pomysł naczelny, którym jest ukazanie proble­matyki władzy w trzech jed­noaktówkach, na przykładach zaczerpniętych z różnych epok. Zaś każda z jednoaktówek zawiera własny pomyślik, wła­sną pointę; a wszystkie podporządkowane pomysłowi naczel­nemu. Rzemiosło jest. A myśl? "Imiona władzy" to suma popaździernikowej publicystyki, niemal katalog naszej przewrotnej wiedzy o systemach totalitarnych. Suma, katalog - a więc walory niejako zbiorcze, receptywne - nie twór­cze. Rzemiosło myśli, nie jej twórczość. Dlatego sztuce Broszkiewicza nikt nie odmówi sprytu, ale każdego pozostawi ona chłodnym. I nie wiadomo, dla kogo ona jest: dla "elity" czy dla "szarego widza". "Elita" wszystkie Broszkiewiczowe mądrości od dawna już ma w jednym palcu: i te treścio­we, i te formalno-sceniczne. Może więc - pomyśli - sztu­ka ta spopularyzuje wśród "szarych widzów" nowoczesną wiedzę o władzy i nowoczesne konwencje teatralne. Zaś "sza­ry widz" pomyśli, że to sztu­ka dla "elity", taka jakaś prze­mądrzałą i wydziwaczona. Dla jednych jest więc banałem, dla drugich - niedosiężnym szczy­tem. A wszystkich - nudzi. Stąd klapa warszawskiego spe­ktaklu.
Ale w teatrze nowohuckim są magicy, którzy na wszyst­ko znajdą receptę. I tym razem znaleźli. Nie, przedstawienie Skuszanki nie powinno przy­nieść klapy. Chwilami nawet staje się przeżyciem.
Skuszanka nie poszła nie­wolniczo za tekstem. Rozłoży­ła go na własne rytmy, wypointowała po swojemu. Rytm publicystyczny, dyskursywny, właściwy "Imionom władzy" wzbogaciła o rytm plastyczny dynamiczny, ściśle niejako te­atralny. Teatr to nie pu­blicystyka, ale publicysty­kę można zagrać w tea­trze. Właśnie - w Nowej Hu­cie grają publicystykę, i w ten sposób podnoszą ją do ran­gi sztuki. Nie jest tam ona obcym ciałem, czymś na sce­nie zbędnym, lecz koniecznym składnikiem Formy. Uczony wstępniak przełożony został na absolutny - rzec by się chciało - język teatru.
Skuszanka zrezygnowała z historycznego prawdopodo­bieństwa szczegółów, uważając je - i słusznie - za konwencjonalną maskę. Sztukę histo­ryczną z aluzjami do współ­czesności przekształciła w sztukę współczesną z aluzjami do historii. W ten sposób na­dała wszystkim jednoaktów­kom charakter jednolity. Prze­mówiła metaforą własną, bez konwencjonalnych osłonek historyzmu. Umownie też po­traktowała psychologię postaci - w przeciwieństwie do spek­taklu warszawskiego. Ta bo­wiem i tak jest słabą stroną "Imion władzy". Został, dramat czystych idei.
Bohatera pozytywnego wszy­stkich trzech jednoaktówek gra ten sam aktor (J. Przybyl­ski), w tym samym - z dro­bnymi zmianami elementów - kostiumie. Wiemy więc, że nie chodzi, tu o niejakiego konsu­la Kwintusa, niejakiego księ­cia Juana, niejakiego Murenę - lecz o sam pierwiastek bun­tu i sprawiedliwości w dzie­jach.
Konsula Klaudiusza gra E. Skarga. Technicznie aktorstwo jego pozostawia nieco do ży­czenia. Ale tę rolę się pamię­ta. Łysa ptasia głowa, biały obcisły trykot, tylko srebrna obroża na szyi. Sposób mówie­nia logiczny i suchy (chwila­mi tylko Skarga niepotrzebnie się serio zapala). To nie czło­wiek, to konspekt człowieka, czysta logika władzy, sam ab­strakcyjny demonizm dziejów.
Okazuje się, że i z uchybienia­mi aktorskimi można stworzyć rolę, jeśli się naprawdę rozu­mie jej najgłębszy sens.
Więźnia 115 gra E. Raczkow­ski. Ta rola podoba mi się najbardziej. W tekście - to tylko warszawski cwaniak, który na­gle zaczyna wygłaszać wielkie komunały na temat praworzą­dności; jakiś ludowy złodzie­jaszek sprawiedliwy, postać sowizdrzalska. Raczkowski gra zupełnie kogo innego: małego cierpiącego człowieczka, uwi­kłanego w wielkie zagadki Te­midy. Swe wielkie komunały mówi jakby ze zdumieniem dziecka, które nagle znalazło się w centrum spraw ogrom­nych i trudnych. Raczkowskie­go Więzień 115 stanowi coś pośredniego między Chaplinem a bohaterem Kafki - i tak koresponduje z wielką proble­matyką epoki. To chyba - sprzeniewierz się, recenzencie swej rezerwie - kreacja.
Że mamy do czynienia z dra­matem idei - chce również reżyser zasugerować przez wstawki w postaci wierszy Jastruna. Chwyt ten nie wy­daje się zbyt fortunny, zanad­to zalatuje estradą. Zwłaszcza, że wejścia i zejścia recytator­ki (A. Lutosławska) nie są sce­nicznie najlepiej zorganizowane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji