Porywające przedstawienie
To przedstawienie naprawdę wzrusza. Wychodzimy z teatru pod głębokim wrażeniem. I z tym bardziej ugruntowanym przeświadczeniem, że tylko w tak mocnym natężeniu ideowym i tak pięknym, śmiałym kształcie artystycznym szukać trzeba właściwych dróg nowego teatru polskiego.
Sztuka? Tak, oczywiście, "Tragedia optymistyczna" Wiszniewskiego ma duże wartości, należy do wielkiej radzieckiej klasyki rewolucyjnej. Ale widzieliśmy sztuki równie dobre i lepsze, w których teatr potrafił zabić to, co żywe, zmrozić to, co gorące, zdusić to, co potrzebowało szerokiego oddechu. Tu inaczej. Inscenizacja i reżyseria Lidii Zamkow nadała przedstawieniu formę, jakiej wymaga rodzaj utworu. Było ono namiętne, pełne romantycznego rozmachu, porywające.
"Tragedia optymistyczna" jest jakby opowieścią teatralną. Podkreślają to jeszcze dwie "postacie prowadzące". Dodają one komentarz i słowa, które wiążą szereg obrazów. Obrazy te składają się w historię zanarchizowanego, rewolucyjnego oddziału floty bałtyckiej, zmieniającego się stopniowo - w trudnej i obfitującej w dramatyczne momenty walce - w karny pułk Armii Czerwonej. Wspaniałe i straszne czasy rewolucji. Tak, także i straszne. To nie jest oleodrukowy, słodki obrazek dla grzecznych dzieci. Tu trzeba bić się na śmierć i życie nie tylko z wewnętrznym wrogiem i zewnętrznym interwentem, ale i z samym sobą. Trzeba rewolucji dokonywać nie z aniołami ale z ludźmi takimi, jakimi są, a są bardzo różni. W czasach chaosu społeczeństwo produkuje większy odsetek nie tylko zdrajców ale i kanalii wszelkiego rodzaju. Z miazgi ludzkiej partii formuje dopiero nowe społeczeństwo. Wielką, ale czasem ślepą siłę skierowuje w odpowiednie łożysko. A że siła ta była olbrzymia - dowodem jej zwycięstwo w tak nieprawdopodobnie trudnych warunkach. Bohaterstwo i zapał rewolucyjny, zło i rozprzężenie, okrucieństwo i ciężki trud podejmowania twardych decyzji, piękno i ohyda, brutalność i humor, miłość i nienawiść - wszystko to przewija się w tej tragedii, która kończy się śmiercią najlepszego w tym gronie człowieka, ale kończy się optymistycznie - zwycięstwem ducha i myśli, której był wyrazem.
"Tragedia optymistyczna" ma nie tylko cechy opowieści teatralnej. Ma w sobie też coś z plakatu agitacyjnego. I to świetnego plakatu. Poszczególne obrazy uderzają nas siłą wyrazu. Nie znajdziemy tu jakichś rozwiniętych dyskusji ideowych. Nie ma tu subtelnych analiz psychologicznych. Często nawet nie ma i głębszego umotywowania wewnętrznych przemian postaci. Czasem nie ma nawet prawdopodobieństwa w szczegółach. Ale szukać tego wszystkiego w tej sztuce znaczyłoby mniej więcej, to samo, co zarzucać np. znanemu chopinowskiemu plakatowi Trepkowskiego, że klawisze fortepianu rosną tam na polu.
W sztuce Wiszniewskiego mamy do czynienia z uproszczeniem, umownością, skondensowaniem szczegółów. Już sama centralna sprawa fabuły przebiega w sposób nieprawdopodobny i opiera się na świadomym kontraście: słaba fizycznie kobieta-komisarz daje sobie radę z całą zgrają potężnych drabów. W rzeczywistości to nie ona daje sobie z nimi radę, ale idea przez nią reprezentowana. I tak jest w całym utworze, który w sugestywny sposób pokazuje często bardzo proste i nienowe prawdy.
Teatr Domu Wojska Polskiego uchwycił te właśnie cechy "Tragedii" Wiszniewskiego. Przedstawienie miało bardzo konsekwentnie przemyślaną myśl inscenizacyjną, odpowiedni rytm nieustannego napięcia dramatycznego, ciągłość w układzie poszczególnych scen i podporządkowanie ich logice artystycznej. Dawno w Warszawie nie widzieliśmy tak świetnie skomponowanych obrazów scen zbiorowych. Było w tym jakieś nawiązanie do tradycji i szkoły Schillera, a to dobra tradycja i dobra szkoła. Poza tym inscenizatorka potrafiła utrzymać w scenach zbiorowych granicę między naturalnością a kompozycją. Były one odpowiednim przekształceniem, ale nie zniekształceniem rzeczywistości.
Muzyka Lucjana K. Kaszyckiego stwarzała odpowiedni nastrój i stanowiła integralną część przedstawienia np. kiedy zastępowała bitewne hałasy i strzelaninę. Ten sam takt artystyczny czuliśmy w ukazaniu natężenia patosu zawartego w tej sztuce. Brzmiał on szlachetnie, nie zamieniał się w pustą, pompatyczną fanfarę. Brawo Lidia Zamkow!
Jednolitości przedstawieniu dodawały bardzo piękne dekoracje, oszczędne, otwarte na daleką przestrzeń, nie rozdrabniające się w szczegółach: sylwetka okrętu, złamany słup telegraficzny, odarte z gałęzi drzewo - to kolejne główne elementy w poszczególnych aktach. I ogromny horyzont, na którego tle odcinają się sylwetki. Brawo Andrzej Sadowski.
I aktorzy - jakby jakiś świeży duch w nich wstąpił. Było wśród nich wielu całkiem młodych, i takich, których w Warszawie oglądaliśmy po raz pierwszy. Byli także dojrzali artyści. Oczywiście wśród tylu ról trafiały się i słabiej wykonane. Ale w sumie przedstawienie grane było z siłą przekonania, szczerością i trafnym ujęciem postaci. Brawo zespół!
Z zespołu tego, zbyt dużego, by tu go w całości wymieniać, zwróćmy uwagę na najlepsze osiągnięcia. A więc przede wszystkim RYSZARDA HANIN w sposób bardzo dyskretny i prosty, a zarazem wewnętrznie bardzo czuły zagrała kobietę-komisarza. Ślicznie, w jednej króciutkiej scenie pokazała obudzoną w niej miłość do marynarza Aleksego, rozwichrzonego anarchisty, błądzącego mieszczucha i krnąbrnego wagabundy. Aleksego grał brawurowo BOGUSZ BILEWSKI, bardzo prawdziwy i jako rozwydrzony zabijaka, i jako sprowadzony na słuszną drogę gorący rewolucjonista. JAN ŚWIDERSKI jako stary prowodyr anarchistów miał świetna scenę strachu i opanowania się przed rozstrzelaniem. KONRAD MORAWSKI doskonale opracował role nędznego Chrypy. Prawdą ujęcia uderzał w niełatwej roli Fina Wainonena, Roman Kłosowski. Ładnie mówili tekst dwaj prowadzący: JÓZEF NOWAK i LUDWIK PAK.