Artykuły

90 lat Mariana Cebulskiego

Należy do tego pokolenia artystów, dla których teatr, jego klimat, zapach, atmosfera, garderoby - to najważniejsze miejsce na świecie. - Ja się wychowałem w Teatrze Słowackiego, byłem świadkiem wszystkich remontów, pracowałem społecznie, co dzisiaj jest takie niemodne. Bo dziś, jeśli coś się robi, to tylko za kasę, a nie dla idei, dla sprawy

Jest jednym z najpopularniejszych aktorów Krakowa. Teatromani pamiętają jego kreacje zarówno w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, jak i w Jamie Michalika. Marian Cebulski, nestor sceny przy placu św. Ducha, skończył 90 lat. Z okazji tego pięknego jubileuszu otrzymał listy gratulacyjne od władz miasta i województwa.

Urodzony w rodzinie przedwojennego oficera Wojska Polskiego, w czasie okupacji występował w teatrze konspiracyjnym Adama Mularczyka. Po wojnie, w 1945 roku, wstąpił do Studia Aktorskiego przy Starym Teatrze, potem związał się ze sceną Teatru Powszechnego im. Wojska Polskiego w Krakowie i występował tam do roku 1946. W sezonie 1946-47 grał w Teatrze Kameralnym TUR.

W Teatrze im. Juliusza Słowackiego zagrał ponad 150 ról. Był wielokrotnie nagradzany, występował też w Teatrze TV, w teatrze radiowym i w kilkudziesięciu filmach. Po przejściu na emeryturę (w 1991 roku) był nadal czynny zawodowo. Można go było oglądać w Iuvenilium permanent według Witkacego, Idiocie Dostojewskiego i w Dziadach. Jak dotąd ostatnią rolą aktora - grał ją jeszcze w listopadzie ubiegłego roku - był Stary Wiarus, którą to postać z Warszawianki reżyser Kordiana włączył do przedstawienia.

Jak wspominają koledzy aktorzy, Pan Marian zawsze lubił się śmiać i podrywać panienki, opowiadać absurdalne dowcipy, robić kolegom kawały. - 1945 rok, Studio Dramatyczne przy Starym Teatrze. Poza normalnym tokiem zajęć - próby w nocy, z Kantorem, "Powrotu Odysa". - To był nasz pierwszy kontakt aktorski - wspominała w naszej rozmowie Marta Stebnicka. -Marian grał Pastucha, ja - Telemaka, który zabija go pałą. Nieświadomie stanęłam ogromnymi buciorami na ręce Mariana. Chciał wrzasnąć z bólu, ale zdał sobie sprawę z tego, że nieboszczyk nie może wrzeszczeć. Do dziś to pamięta. Potem rok 1947, "Świętoszek". Była bieda i nie mieliśmy odpowiednich kostiumów, rekwizytów, butów. Ja - Elwira, on - Damis, a do dyspozycji jedna para nieco zniszczonych tzw. molierówek, z klamrami i kokardami. Na szczęście nosimy oboje ten sam numer. Jak byłam na scenie, Marian czekał za kulisami, gdy wracałam, zdzierał ze mnie pantofelki... Gorzej było, gdy musieliśmy być na scenie równocześnie. Marian tłumaczył, że to ja mogę być boso, bo mam długą suknię, i porywał buciczki.

- Jaki był Marian w tamtych latach? Był przystojnym chłopakiem, z czupryną kręconych, jasnych włosów, o wesołych oczkach jak dwa chaberki. Zwinnym, dowcipnym, przekornym, upartym, napalonym na teatr i granie, jak gdyby świat inny nie istniał. Ciekawy teatru, podpatrujący wielkich mistrzów sceny, jak Fertner, Ćwiklińska, Kurnakowicz. Tworzył własne, charakterystyczne, śmieszne typki krakowskie. Pozostawił po sobie bogaty fresk kreacji aktorskich. Myślę, że na scenie Słowackiego znalazł ducha tego teatru, któregośmy wszyscy szukali, ale nie każdemu dane było spotkać się z nim - opowiadała Marta Stebnicka, która niejeden wieczór spędziła z Panem Marianem podczas Michalikowych spektakli.

- Mimo że urodziłem się w Krakowie, to dzieciństwo spędziłem w Dęblinie, gdzie ojciec przydzielony był do tamtejszej jednostki wojskowej. Przed wojną przenieśliśmy się do Lwowa, ale później, z lęku przed Sowietami próbowaliśmy stamtąd uciekać. Wraz z matką i siostrą udało nam się przedostać do Krakowa. I od tej pory mój los związany jest z tym miastem. Moja przygoda z teatrem zaczęła się od współpracy z Teatrem Konspiracyjnym. Teatr był dla nas formą przetrwania tych strasznych czasów. Próbowaliśmy nocami, bo w dzień trzeba było pracować, żeby jakoś przeżyć. Kimże ja wtedy nie byłem? Jako magazynier pakowałem książki rolnicze. Do marnej pensji Niemcy dodawali pół wiadra piwa i ćwiartkę wódki. Potem pracowałem w firmie transportowej, zrobiłem prawo jazdy - od tej pory kierowca wyborowy ze mnie. Jednym z moich klientów był Kornel Makuszyński - przeprowadzałem go do Zakopanego. Zapomnieliśmy o jednej rzeczy - jego parasolu. Przez lata leżał u mnie, ale nigdy jego właściciela już nie

spotkałem i nie było okazji, by parasol oddać - opowiadał mi Marian Cebulski.

Po wojnie zdawał do Studia Aktorskiego przy Starym Teatrze. Osterwa, Ciecierski, Dulęba, Kantor - to byli jego pedagodzy. -Wraz ze mną Studio skończyło wielu znakomitych później aktorów: Mikołajska, Stebnicka, Szczepkowski, Łomnicki. Wówczas studenci mogli występować na scenie, więc mogę powiedzieć, że grałem z Osterwą. A ściślej rzecz biorąc stałem obok niego na scenie. Zaraz po szkole zaangażowałem się do Teatru Powszechnego, do Adwentowicza. Cudowny człowiek, płacił nam, młodym, jeśli tylko mógł, nieco więcej, mówiąc: "Bierzcie, bo wy potrzebujecie". W Powszechnym wystawiliśmy "Dwa teatry", a na próby przychodził autor. To dopiero było przeżycie - wspomina aktor tamte lata.

Kiedy zaangażował się do Teatru im. Słowackiego, który prowadził wtedy Bronisław Dąbrowski, to myślał, że chwycił Pana Boga za nogi. Matka długo nie chciała wierzyć, że to możliwe. Wciąż powtarzała: "Marian, ty w Słowackim, to cud".

Marian Cebulski kilkakrotnie miał propozycje przejścia do teatrów warszawskich, m.in. od dyrektora Janusza Warmińskiego. Nigdy się nie zdecydował, bo, jak wciąż powtarza, Kraków był, jest i będzie jego ukochanym miastem. Do końca życia. W Krakowie miał rodzinę, swój teatr, Jamę Michalika, program Krakowskie Gzymsiki. To był jego świat, jego życie.

Należy do tego pokolenia artystów, dla których teatr, jego klimat, zapach, atmosfera, garderoby - to najważniejsze miejsce na świecie. - Ja się wychowałem w Teatrze Słowackiego, byłem świadkiem wszystkich remontów, pracowałem społecznie, co dzisiaj jest takie niemodne. Bo dziś, jeśli coś się robi, to tylko za kasę, a nie dla idei, dla sprawy. A poza tym Teatr Słowackiego za czasów Dąbrowskiego był wielki: "Trzy siostry" Czechowa, "Rewizor" Gogola z Kurnakowiczem w roli Horodniczego - to były wspaniałe przedstawienia. W Warszawie wszystkie te spektakle zdobywały nagrody - opowiada artysta.

W Teatrze Słowackiego też zaczęła się jego wielka przyjaźń z Wiktorem Sadeckim, który z czasem przeniósł się do Starego Teatru. Ale obaj panowie mieli wspólną scenę: była nią Jama Michalika. Spędził w niej trzydzieści lat. Bawił krakowian wraz z Haliną Kwiatkowską, Tadeuszem - mężem aktorki, Anną Seniuk, Martą Stebnicką, Markiem Walczewskim. Do "Jamy", na słynne programy kabaretowe przyjeżdżano z całej Polski. W czasach głębokiego komunizmu, kiedy dowcip polityczny był na cenzurowanym, w "Jamie" można było wiele. - Udawało nam się sporo rzeczy przemycać. Nawet najwięksi notable bywali na naszych programach. Cyrankiewicz i Andrycz mieli swój stolik, a wokół nich siedzieli tajniacy. Jak Cyrankiewicz się śmiał to reszta sali również. Pamiętam jak Domagała, ówczesny sekretarz partii, zdjął nam Trędowatego, zarzucając, że "Jama" ośmiela się krytykować działaczy partyjnych.

Obok Jamy Michalika Marian Cebulski miał również swoich ukochanych Krakowskich Gzymsików - duet Antka i Felka z Romansu z wodewilu. Tworzyli go Marian Cebulski i Wiktor Sadecki - ulubieńcy publiczności, za którymi wołano na ulicy: "Patrz, Gzymsiki idą". Nigdy: Cebulski i Sądecki.

Przyjaźń panów Mariana i Wiktora stała się wręcz legendarna. Siedzieli nieraz do rana u "Pollera" czy w SPATiF-ie i bynajmniej nie przy herbatce. A kiedy pan Marian był prezesem SPATiF-u... Do dziś koledzy wspominają, że nie było to, jak on prowadził klub. Najlepsze imprezy były jednak z Wiktorem Sądeckim. - Powiedzieć, że był cudownym człowiekiem, to zbyt mało. Był ubóstwiany za swój ciepły charakter. Nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, nie obgadywał, nie rozrabiał. Kochał życie i kielicha z przyjaciółmi. Jedna z jego najwspanialszych opowieści to o odwiedzinach teściowej w Łodzi. Postanowił pojechać, by odwiedzić nie tylko teściową,

ale także każdą napotkaną knajpę przy Piotrkowskiej. Nie wziął jednak pod uwagę, że Piotrkowska jest długa, knajp sporo i nawychylał się biedaczyna tych secinek. Do domu przyszedł mocno "nadwerężony", a teściowa, nie znając przyczyny, mówi: "Wituś, ty biedaku zmęczony po podróży. Może kieliszeczek?

- A chętnie - odrzekł Wituś. Wypił i spadł z krzesła. A teściowa na to: "Mój boże, gdybym ja wiedziała, że masz taką słabą głowę, tobym nie częstowała" Wspaniały człowiek, wspaniały aktor. Przedwcześnie odszedł ten cudowny, wieczny kompan.

Marian Cebulski sporo grał w komediach, a te dają aktorowi największą sławę. Dwukrotnie został wybrany przez czytelników "Dziennika Polskiego" najpopularniejszym aktorem Krakowa. Skwitował to z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru: - A czy nie wie pani, że na takie plebiscyty odpowiadają w większości rodzina i przyjaciele? Widocznie moi byli bardzo aktywni.

To żarty i nieco kokieterii, bo te ponad 150 zagranych ról mówi za siebie. Najlepiej wiodło się aktorowi podczas dwukrotnej dyrekcji Bronisława Dąbrowskiego, bo też wówczas grał najwięcej. Czasy dyrekcji Krasowskich, Golińskiego, Hussakowskiego - wszyscy już nie żyją - też wspomina ciepło. Bo jak twierdzi tak naprawdę nigdy nie narzekał. "Sen nocy letniej", "Balladyna", "Kordian", "Las", "Ożenek" - to tylko drobna próbka przedstawień, w których grał.

Ale życie w teatrze nie jest usłane różami. Bywają chwile wzlotów, ale też upadków. Marian Cebulski przeżył i trudne czasy. - Kiedy zespół się kłócił i był rozbity, wtedy było najtrudniej. Krytyczne recenzje, cichy bojkot naszego teatru powodujący napięcia i stresy... To nie służyło niczemu dobremu i na szczęście było w ubiegłym wieku. Jeszcze raz powtarzam: zawsze miałem szczęście i na brak pracy nie narzekałem. Miałem w życiu postawioną przed sobą drabinę i krok po kroku wspinałem się po niej. Myślę, że z nie najgorszym skutkiem, skoro do dziś rozpoznają mnie ludzie na ulicy. To prawda, że raczej leciwe panie, bo młode dziewczyny już się niestety za mną nie oglądają.

- A do czego chciałby Pan wrócić?

- Do młodości, bo była burzliwa, pełna ważnych zdarzeń. No i chętnie wyskoczyłoby się do "Pollera" na wódeczkę, ale już nie to zdrowie. A nawet gdyby było, to po kielichu wozem strażackim nie wracałbym do domu. Teraz już mi nie wypada. Kiedyś tak bywało, a strażak mówił: "Zapraszam, panie Cebulski". A dziś nie wiem, czy któryś ze strażaków by mnie poznał.

Szanowny Jubilacie! Życzymy zdrowia i kolejnej wspaniałej przejażdżki "sikawką" po ukochanym Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji