Artykuły

Aktorka, która nie stawia na jedną kartę

- Kocham Kraków nieodwzajemnioną miłością. Ale wg Wyrypajewa miłość musi być wzajemna, więc w wieku pięćdziesięciu lat, kiedy zorientowałam się, że tutaj nie jestem niezbędna, postanowiłam coś zmienić. Jestem wolnym człowiekiem i twórcą, mam poczucie bezpieczeństwa - to jest komfort - mówi KATARZYNA GNIEWKOWSKA, która zamieniła Stary Teatr na scenę warszawską.

Piękna, utalentowana, o hollywoodzkim uśmiechu. Grała u największych mistrzów w Starym Teatrze, ostatnio w "Iluzjach" Wyrypajewa. Za rolę Gruszy w "Braciach Karamazow" Lupy otrzymała nagrodę Zelwerowicza. Widzowie pamiętają jej rolę w "Ekipie", "Czasie honoru", "Szpilkach na Giewoncie". Aktualnie pracuje nad monodramem o fascynującej, silnej kobiecie dwudziestego wieku. Nie zdradzi o kim. Mówi za to o tacie i swoim dzieciństwie: -Wychowałam się w kulisach śląskich teatrów, w których tata grał, a my mieszkaliśmy w Katowicach. Tata to wspaniałe wakacje nad SoLiną, to łajba "Kaśka"... Nauczył mnie wrażliwości na sztukę, na przyrodę. Wtedy nie uświadamiałam sobie, że to zawód dla silnych i odpornych osobowości. Stres związany z ciągłym poddawaniem krytyce, brak lub nadmiar propozycji, niejednokrotnie wyczerpanie psychiczne i fizyczne - to cena, którą się płaci. Tego nie byłam świadoma jeszcze na czwartym roku szkoły, kiedy grałam już w Teatrze im. Słowackiego i po czterech latach przeszłam do Starego Teatru.

Jakimi perfumami Pani dziś pachnie?

- Perfumy to moja słabość. Na półce stoi chyba dwanaście flakonów. Jakich używam w danym momencie, zależy od mojego stanu ducha i okoliczności. Powiem szczerze, że wciąż szukam nowych zapachów. Preferuję te indywidualne, w niewielkim nakładzie. Na dziś wybrałam Coco Chanel Noir.

A czy Pani dom na wzgórzu nadal jest w kolorze pomarańczowo-zielonym i obrośnięty winem?

Tak. Ale czy myśmy już kiedyś o tym nie rozmawiały?

Nie.

- Dom jest właściwie pod wzgórzem, bo pod kopcem Piłsudskiego. To ukochany dom, do którego chętnie wracam z moich zawodowych podróży.

Nadal lubi Pani siadywać w kuchni, przy dużym, drewnianym stole, gdzie tak chętnie rozmawiała Pani ze swoim tatą, aktorem, podpalając papierosa?

- Bardzo. Ciężko mi mówić o tacie, bo jego śmierć to wciąż niezabliźniona rana. Tata, Jerzy Gniewkowski był aktorem znanym śląskiej publiczności. Uwielbiałam z nim rozmawiać, był dla mnie wielkim autorytetem, najostrzejszym krytykiem, zawsze bywał na moich premierach, a ja na jego.

Czy wie Pani, że obchodzi w tym roku niemały jubileusz?

-Nie jaki?

Kiedy Pani zadebiutowała na scenie?

- Faktycznie, w 1984 roku, byłam na III roku i zagrałam w sztuce Mrożka "Terapia grupowa" w reżyserii profesora Jarockiego. To już 30 lat... Ale skończyłam studia w 1985, więc mam nadzieję, że intensywną pracą będę świętować mój jubileusz za rok.

Debiut u Jerzego Jarockiego - to był niezły początek kariery?

- To prawda. Wtedy Profesor chorował i wszyscy nam powtarzali, że w związku z tym łagodnie się z nami obchodzi, że zobaczymy po studiach. Obserwowałam go przy pracy nad pięcioma spektaklami, w których grałam. Potrafił być potworem. Ale niezwykle skutecznym i fascynującym artystycznie. Kiedy dwa lata temu znowu zaprosił mnie do roli Eleonory w "Tangu" zrealizowanym w warszawskim Teatrze Narodowym, byłam szczęśliwa, że znów się z nim spotkam w pracy. Kręciliśmy "Tango" dla telewizji. Po zdjęciach zadzwonił do mnie. To była nasza ostatnia rozmowa i jedna z ostatnich profesora. Za kilka godzin nie żył.

Pamiętam m.in. Pani rolę Księżnej Iriny w "Szewcach" w reżyserii Jarockiego, ale prawdę powiedziawszy, pamięć o Pani Gruszy w "Braciach Karamazow" w reż. Lupy nadal wywołuje we mnie dreszcz emocji.

- Dochodziłam do tej postaci w czasie wielomiesięcznych prób, potem po siedmiu latach przerwy znów wznowiliśmy spektakl. To artystyczne dojrzewanie było też moim dojrzewaniem życiowym. Dzięki Krystianowi znalazłam w sobie pokłady siły scenicznej dotąd nieodkryte.

Myślę, że spektakl bardzo silnie wpłynął na moją świadomość nie tylko aktorską. To był czas moich dwunastoletnich dojazdów na próby i spektakle z Katowic do Krakowa. Grałam bardzo dużo. Niewątpliwie Lupa, Jarocki i Zofia Kalińska, wieloletnia aktorka Teatru Kantora, byli moimi mistrzami. Z Zosią pracowałyśmy w kraju i za granicą, przywiozłyśmy z festiwalu w Edynburgu główną nagrodę za spektakl "Plaisirs d'amour". Wykształciła we mnie emocjonalność, artystyczne szaleństwo, umiejętność improwizacji. Poza mną ma wielu uczniów na całym świecie, gdzie grała i prowadziła warsztaty. W Krakowie mało kto to docenia.

Krakowscy teatromani znają Katarzynę Gniewkowska, ale gdyby nie udział w serialach, m.in. "Ekipie", "Czasie honoru" dla wielomilionowej rzeszy pozostałaby Pani mało znaną aktorką.

- Przez wiele lat byłam związana ze Starym Teatrem i mam świadomość, jak wielu wspaniałych artystów w tym mieście jest niedocenionych tylko z tego powodu, że nie zagrali w popularnym filmie czy produkcji telewizyjnej.

Pani, niegdyś gwiazda Starego Teatru jest kolejna osobą, która nierozpieszczana przez ten teatr opuściła go, zamieniając na warszawską scenę narodową. -

- Kocham Kraków nieodwzajemnioną miłością. Ale wg Wyrypajewa miłość musi być wzajemna, więc w wieku pięćdziesięciu lat, kiedy zorientowałam się, że tutaj nie jestem niezbędna, postanowiłam coś zmienić. Jestem wolnym człowiekiem i twórcą, mam poczucie bezpieczeństwa - to jest komfort.

- Odeszli też Pani koledzy, m.in. Anna Polony, Tadeusz Huk, Jerzy Trela. W ten sposób wyrazili swój sprzeciw wobec nowych trendóww Starym Teatrze. Pani odejście też było sprzeciwem?

- Koledzy odeszli ze względów ideologicznych, ja raczej z potrzeby nowych poszukiwań wewnątrz siebie i odświeżenia umysłu. Po tacie nie znoszę zasiedzenia, stagnacji, mam potrzebę zmian otoczenia, w sensie ludzkim również. 26 lat w jednym miejscu to i tak przynajmniej o 10 za dużo. Ale faktem jest, że nowy nurt w teatrze, tak wychwalany przez grupy krytyków, jest mi obcy. Nie odnajduję się w nim. Jeżeli miało się doświadczenia z mistrzami teatru, to ma się duże wymagania i wysoko stawia poprzeczkę. Mnie jako aktorkę, ale jako widza również interesuje teatr mądry, wrażliwy, czasem dojmujący, interesuje mnie człowiek. Będąc na kilku spektaklach Festiwalu Boska Komedia, przekonałam się, że nię znoszę teatru politycznego, mierzi mnie i nudzi równocześnie. Nie chcę oglądać teatru epatującego nienawiścią, integrującego się z ulicą, niszczącego wartości, pełnego fizjologii i wulgarności. Nie robią już na mnie wrażenia tysiące pup i genitaliów przewalających się po scenach. Kiedy Jarocki zaproponował mi rolę Iriny w "Szewcach", to najpierw zaprosił mnie na kawę do "Noworola" i przez całe spotkanie udowadniał mi, jak potrzebny jest element nagości w scenie na piedestale. Dlaczego i po co. Nagość musi znaczyć. Jak słowo. Dlatego kiedy reżyser mówi mi, że jego psychologia, filozofia i mistyka w teatrze nie interesuje, to odpowiadam: mnie taki reżyser nie interesuje.

Już od dawna krąży Pani między Krakowem i Warszawą?

- Kiedyś były seriale, był i pozostał Teatr Narodowy, Och Teatr i w nim "Weekend z R". Teraz jestem w próbach "Mieszczan" w reżyserii Grażyny Kani u dyrektora Englerta.

Co z "Czasem honoru"? Czy honor nadal jest w cenie na tym zmaterializowanym świecie?

- Oto jest pytanie. "Czas honoru", owszem, wchodzi w nową fazę, ale beze mnie. Niestety i "stety", bo przez sześć lat nasyciłam się postacią doktor Marii i ją nasyciłam wszelakimi emocjami. Mam nadzieję, że doktor Maria pięknie odeszła z serialu.

A film?

- Jest jakiś problem ze mną i z filmem. Mam nadzieje, że na nowym etapie mojego życia zawodowego rozwiążę go.

A może jest tak, jak powiedziała jedna z reżyserek: "Kaśka, świetna, ale ma za mało w sobie gwiazdorstwa i pewności siebie"?

- Rzeczywiście, gwiazdorstwo jest mi obce.

Może trzeba bywać na bankietach, udzielać wywiadów. Pani tego unika jak ognia?

- Unikam. A dlaczego mam robić coś wbrew sobie? Po pierwsze, nie znoszę opowiadać o sobie, po drugie, tak zwane polowanie na "ścianie" jakoś nie daje mi satysfakcji. Jeśli ktoś ceni moją pracę w teatrze czy w filmie, to do mnie dotrze. Próbuję znaleźć wżyciu harmonię, oddzielając zawód od prywatności i robić wszystko, by żadna z tych dziedzin nie ucierpiała. Nigdy nie postawię na jedną kartę i nie podporządkuję się temu, co modne. Nawet nie zmieniłam męża od 30 lat, co jest ewenementem w naszej branży.

Nie ucierpiała, bo woli Pani być dyżurnym rodzinnym "zamartwiaczem"? -Wciąż o wszystkich się martwię. O syna Maćka, o córkę Paulę, o męża. Mam w sobie potrzebę nadopiekuńczości.

Dalej jesteście Państwo rozkrzyczaną, "włoską rodziną"?

-Tak mówią? Nie. Już się mniej kłócimy, choć jesteśmy z mężem bardzo różni charakterologicznie. Pomału nauczyliśmy się siebie.

Depresja, którą Pani przeszła też czegoś uczyła?

- Tak, ale to na szczęście minęło.

Wciąż szukam w Pani tego szaleństwa, które ponoć Panią tak pociąga?

- Niedawno pewien interesujący mężczyzna powiedział mi, że gdybym była wolna, ożeniłby się ze mną, bo jestem taka poukładana. Chyba nie wiedział, co mówi!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji