Artykuły

Kupiec trochę rozebrany i trochę szalony

"Kupiec wenecki" w reż. Adama Nalepy w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Robert Kordes w Życiu Kalisza.

"Kupiec wenecki" wg Williama Shakespeare'a w reżyserii Adama Nalepy z Teatru im. W. Bogusławskiego w Kaliszu otworzył w minioną sobotę 54. Kaliskie Spotkania Teatralne. Festiwal jeszcze trwa. Zanim go podsumujemy i ogłosimy werdykt jury, zajmijmy się tym, co obejrzeliśmy na początku. Czyli ostatnią kaliską premierą w tym sezonie.

Rzecz jasna, to nie pierwsza sztuka Szekspira na deskach kaliskiego teatru i nawet nie pierwszy "Kupiec wenecki". Obecną realizację z pewnością jednak zaliczyć można do najbardziej kontrowersyjnych. Autorzy z góry zastrzegli, że nie zamierzają odnosić się do klasyka z czcią i pietyzmem. Nie zamierzali też wiernie trzymać się oryginału ani odtwarzać realiów jego epoki. Do tego stopnia, że dopisali Szekspirowi trochę własnych tekstów. We współczesnym teatrze takie zabiegi zdarzają się coraz częściej i powoli przestają kogokolwiek dziwić. Nie takie rzeczy robiono już na scenie. Wątpliwość dotyczy natomiast osiąganych tą drogą celów i efektów.

Reklama dźwignią handlu

Jeśli w Szekspirowskim spektaklu słyszę ze sceny cytat zaczerpnięty z telewizyjnej reklamy snickersów, to po pierwsze - dowcip jest raczej cienki, a po drugie - zadaję sobie pytanie, czy za rok czy dwa ktokolwiek ten dowcip jeszcze zrozumie i przypisze mu właściwy kontekst. Telewizyjne reklamy starzeją się bardzo szybko, ustępując miejsca nowym. Tekst w teatrze pozostaje na dłużej i twórcy teatralni powinni dobrze o tym wiedzieć. Wolą jednak osiągnąć efekt płytki i krótkotrwały, ale za to pewny. Mrugają więc do widza reklamami produktów, nazwami firm czy innymi hasłowymi nawiązaniami do współczesnej popkultury i rzeczywistości medialnej. W ciągu całego "Kupca weneckiego" przed oczami widzów przesuwa się - jak w telewizorze - pasek z notowaniami giełdowymi, a jedna z głównych postaci, Bassanio, jak arbiter elegancji daje ze sceny wykłady dobrego tonu, żonglując przy tym nazwami marek z branży odzieżowej i kosmetycznej.

Przyznać trzeba, że - przynajmniej z punktu widzenia . twórców spektaklu - takie zabiegi mają głębsze uzasadnienie. Chodzi o obnażenie pustki i marności świata, w którym żyjemy - wśród nieustających przekazów telewizyjnych, lokowań produktów, zmieniających się kursów walut i żądzy pieniądza. O coś podobnego, tyle że w innych realiach, chodziło również Szekspirowi, gdy opisywał weneckie targowisko próżności, bezwzględność żydowskiego kupca i kaprysy fortuny na giełdzie ówczesnego kapitału. A pomiędzy tym wszystkim - dramaty ludzi kochających, pożądających, cierpiących czy oszukanych.

Rozbieżność ocen

To główna myśl twórców kaliskiego spektaklu: chcieli przeprowadzić analogię pomiędzy tymi dwoma światami. Czy im się to udało? Słyszałem całkiem rozbieżne opinie na ten temat, a moja mieści się gdzieś pośrodku. Często przy tym jest tak, że to, co podoba się jednym, dla drugich jest nie do przyjęcia. Moim zdaniem spektakl ten broni się ruchem. Na choreografię położono tu spory nacisk, przez co akcja jest dynamiczna. Zadbano też o efekty wizualne i momenty zaskoczenia. Trochę nagości, seksu, a nawet scena gwałtu też nie powinny razić, bo są prostą konsekwencją przyjętej przez twórców spektaklu wizji rzeczywistości. Współczesne targowisko próżności to przecież nie tylko pieniądze, reklamy czy głupie seriale. To również seks, do którego szczególnie łatwy dostęp mają ci, którzy mają pieniądze, czują się bezkarni i są pozbawieni skrupułów.

Co zawodzi? Chyba jednak aktorzy. Z jednym wyjątkiem. Wszyscy widzowie, z którymi rozmawiałem, komplementowali Szymona Mysłakowskiego w roli Bassania. Nie pierwszy to raz, gdy z całego zespołu wyróżnia się właśnie on. Na tych łamach nieraz chwaliłem też Michała Wierzbickiego. Ale nie tym razem. Wierzbicki jest po prostu zbyt sympatyczny, by grać czarny charakter w rodzaju Shylocka. A Shylock poza tym, że jest okrutny, okazuje się ponadto postacią tragiczną, co stwarza dodatkowy stopień trudności i komplikacji. Pozostali aktorzy? Chyba znowu jest tak, jak niedawnymi czasy nieraz już bywało, że spektakl jest jeszcze niedostatecznie ograny. Przed festiwalem nie miał nawet swojej oficjalnej premiery. Jest to więc dzieło całkiem świeże, a przy tym niełatwe wykonawczo - i realizacyjnie. Może zdarzy się tak, że gdy ktoś obejrzy ten spektakl po wakacjach, a więc w nowym sezonie, niektóre z moich zastrzeżeń będą już nieaktualne. Oby tak było.

W trosce o fundamenty

Pozostaną jednak inne, bardziej fundamentalne zastrzeżenia. Jak ktoś słusznie spytał w kuluarach: czy trzeba wyciągać armatę tylko po to, żeby strzelić do wróbla? Czy żeby rozprawić się z przejawami współczesnej próżności, pustego blichtru i pogoni za pieniądzem, trzeba wyciągać Szekspira? I do tego jeszcze dopuszczać się na nim gwałtu?

Szekspir zresztą pojawia się na scenie i gra w tym spektaklu jedną z ról - samego siebie. Został wprowadzony jakby tylko po to, aby stać się żywym alibi dla Adama Nalepy i współpracującego z nim Jakuba Roszkowskiego, czyli twórców spektaklu: zgwałciliśmy Szekspira? Pochlastaliśmy jego tekst i podopisywaliśmy mu własne kawałki? Ano, zgwałciliśmy, pochlastaliśmy i podopisywaliśmy. Ale daliśmy przy tym Szekspirowi prawo do krytyki tego, cośmy uczynili.

Miota się więc Szekspir po scenie (w tej roli Marcin Trzesowski) i pomstuje na to, co uczyniono z jego sztuką. Ale za którymś razem zostaje z tej sceny wyniesiony - i to brutalnie - przez podkomendnych reżysera i dramaturga, czyli grających w spektaklu aktorów.

Ten symboliczny gest ma dostatecznie jasną wymowę i może stanowić najkrótszy komentarz do całego, "Kupca weneckiego" w reżyserii Adama Nalepy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji