Trans nocy letniej
Zacznę od wyznania: gdyńską inscenizację "Snu nocy letniej", "przetłumaczoną" na język teatru muzycznego, uważam za dzieło wyśmienite. Celowo unikam słowa musical. Powstała bowiem oryginalna jakość muzyczno-teatralna, zamknięta w formule trans-opery, która pragnie zerwać z fabularną naiwnością i kiczowatą estetyką amerykańskich wzorców. Spektakl imponuje inscenizacyjnym rozmachem, dynamiką obrazów i niezwykłą wprost sprawnością wykonawczą. Na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni najjaśniej błyszczy talent, poparty wyrazistą osobowością i aktorskim temperamentem Bogny Woźniak, która - w dublurze z Justyną Steczkowską - gra podwójną rolę Hipolity i Tytanii. Cały spektakl, któremu twórcy nadali rangę "wypowiedzi pokoleniowej", jest tryumfem młodych: obu Tezeuszy/Oberonów - Cezarego Studniaka i Tomasza Więcka, Karoliny Trębacz (Helena), Małgorzaty Augustynów (Hermia), Jakuba Szydłowskiego (Lizander), Janusza Radka (Filostrat/Puk) i wielu innych.
Do tego wyznania sprowokowała mnie recenzja Romana Pawłowskiego w Gazecie Wyborczej, który myśli o gdyńskiej produkcji dokładnie odwrotnie. Nie tylko myśli, ale i myśli swoje ogłasza, dysponując potężną trybuną. Nie wiem, czy polemiki między recenzentami mają większy sens, ale argumentacja mojego kolegi aż prosi się o zbicie. Pawłowskiemu najbardziej wadzi w gdyńskim "Śnie nocy letniej" sam tekst Szekspira, który nie został poddany adaptacji. Jako dowód przywołuje on musicalowe hity w rodzaju "West Side Story" i "Kiss me, Kate", które przenosiły akcję Szekspirowskich pierwowzorów we współczesność, anektującą nie tylko obraz sceniczny, ale także język, obyczaje i biografie bohaterów. Tymczasem, wedle krytyka, w spektaklu Wojciecha Kościelniaka, który obszedł się z tekstem oryginału z wyjątkowym pietyzmem (zaskakującym zwłaszcza w obliczu zwyczajowych praktyk reżyserskich) uwspółcześnienie zostało dokonane tylko powierzchownie. Poprzez wielogatunkową kompozycję Leszka Możdżera, w której rock miesza się z jazzem, różnymi elementami etnicznymi, a nawet muzyką klubową; poprzez industrialną dekorację Grzegorza Policińskiego, której bazą jest metalowe, wielokondygnacyjne rusztowanie; wreszcie - poprzez kostiumy Elżbiety Dyakowskiej, która zapomniała o tiulowych skrzydełkach dla elfów, strojąc zgrabne aktorki w mini-spódniczki i krótkie bluzeczki. Bez ingerencji w tkankę tekstu zabieg taki nie ma najmniejszego sensu, twierdzi recenzent Wyborczej. "Bo co to znaczy - pyta - że ojciec Hermii żąda dla córki kary śmierci, jeśli ta nie wyjdzie za Demetriusza, skoro widzimy ją za komputerem? Czy tatusiem nie powinna zająć się policja? A o co chodzi Pukowi, gdy śpiewa o młodzieży w białej ateńskiej odzieży, skoro ma przed sobą faceta w pomarańczowych gatkach i dziewczynę w błyszczącej mini? Może wysłać ducha do okulisty?".
Podobnym argumentem Pawłowski mógłby powalić niejeden polski spektakl, łącznie z tymi, które doczekały się w jego oczach uznania. Bohaterowie Szekspirowskich inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego - mimo rozmaitych "operacji" dokonywanych przez tego reżysera na tekście - mówią wciąż językiem stratfordczyka (a ściślej: Barańczaka), a przecież recenzent nie odmawia im współczesnej świadomości, która wyznacza ponoć nowy styl grania Szekspira w polskim teatrze. Oswojeniu rozmaitych anachronizmów, które tak oburzają Pawłowskiego w gdyńskim spektaklu, służy wszak konwencja teatralna. Sen nocy letniej, po raz pierwszy wystawiony jako okolicznościowa komedia towarzysząca uroczystościom weselnym arystokratycznej pary, zawierał mnóstwo aluzji delikatnie kąsających weselników, którym autor wypominał miłosne słabości. Był zatem współczesny pomimo swojej mitologiczno-pasterskiej rekwizytorni, typowej dla dworskiej maski. Skrzydła elfów i greckie tuniki są u Szekspira tylko kostiumem, i to kostiumem karnawałowym. Dlaczego nie wymienić ich na seksowne trykoty Tytanii, podkreślające jej zmysłowe kształty, czy błyszczące staniczki, w które chętnie stroją się nastolatki na dzisiejsze "bale maskowe", czyli dyskoteki? Świadomość konwencjonalności elżbietańskiego teatru czyni jeszcze bardziej naiwnym żądanie zgodności obrazu scenicznego ze słowem poetyckim. A okulista bardziej niż Pukowi przydałby się autorowi krytyki, który na siłę szuka w spektaklu śladów publi-cystycznego zaangażowania teatru w rzeczywistość. Wątpię, by ktoś jeszcze poza nim zobaczył w Oberonie członka elektoratu Samoobrony. Dlatego, że gospodarz lasu ateńskiego nie tylko zajmuje się czarami, ale - jako bóstwo związane z siłami witalnymi natury, włączone w cykl wegetacyjny -orze i sieje ziemię, pobudzając ją do życia? "Balet elfów" także nie wydaje mi się przebrany za żony talibów. Wystarczy zajrzeć do programu, żeby zakwefione postaci w czarnych turbanach zidentyfikować jako kapłanki, do tego występujące tylko w scenach na dworze Tezeusza. Ich obecność - jaskrawo niezgodna z "ateńską odzieżą", która była jednym z konwencjonalnych kostiumów używanych w dworskich maskach - wydaje się raczej znakiem (ale znakiem tylko) religijnego fundamentalizmu, złączonego z absolutną władzą mężczyzny w państwie i rodzinie, która uzasadnia surowe traktowanie córki przez Egeusza.
Ale dość żerowania na cudzym tekście. Żeby było zabawniej, przyznam, że mnie także przeszkadzał pietyzm realizatorów wobec dramatu. Tyle że z innych zgoła powodów. Fabularna komplikacja Szekspirowskiej sztuki, rozgrywającej się na trzech lustrzanych planach o różnym natężeniu baśniowości, wydaje mi się po prostu za trudna do oswojenia przez "teatr śpiewany". Warto by, moim zdaniem, dokonać selekcji wątków, wyciągnąć z komedii stratfordczyka esencję. Wyrafinowana poezja w przekładzie mistrza Gałczyńskiego przegrywa bowiem w konkurencji z intensywną muzyką, która zatrzymuje na sobie uwagę widza, zmuszając go do śledzenia stylistycznych i nastrojowych wolt. Chwilowym wytchnieniem miały, zdaje się, być sceny z rzemieślnikami ateńskimi, rozegrane w konwencji teatru dramatycznego. Ale pomysł ten okazał się karkołomny z wielu powodów. Po serii komponowanych wieloplanowo, niezwykle gęstych obrazów scenicznych ("nadprodukcja" znaków teatralnych, nieraz wzajemnie się znoszących, jest częścią stylu reżyserskiego Wojciecha Kościelniaka), na opustoszałej i wyciszonej scenie pojawia się kameralna trupa "komediantów", którzy muszą zająć uwagę widzów samymi tylko środkami aktorskimi. A z tym jest kłopot, bo obsadę teatru Pigwy tworzą amatorzy o egzotycznych rodowodach: Kongijczyk, Marokańczyk, Libijczyk, Mongoł, Rom. Znają rozmaite sztuczki cyrkowe, lecz nie aktorskie. Władają wieloma językami, ale większość z nich nie potrafi poprawnie podać tekstu po polsku. Spodka gra Larry Okey Ugwu, muzyk rodem z Nigerii, który wzbudza sympatię widowni chyba głównie tym, że "uroczo" kaleczy polskie słowa, gubiąc przy tym humor językowy przekładu. Jak można się śmiać ze Spodkowej parodii Listu pierwszego do Koryntian, skoro nie rozumiem, co aktor do mnie mówi? A szkoda, bo to jeden z przykładów "tłumaczenia" przez Szekspira tego, co duchowe, na cielesne dno, którego uosobieniem w sztuce jest właśnie Spodek/Bottom, paradujący po gdyńskiej scenie w koronie z oślimi uszami niczym karnawałowy król. "Na jakiż to cię język przetłumaczyli" - tak przecież Gałczyński wyjaśnia odmianę Spodka w osła, który, będąc ewangelicznym symbolem wykorzystywanym w parodiach sakralnych, łączy "wysokie" z "niskim". Metafora tłumaczenia/przekładu, która w mojej recenzji pojawia się nader często, również w gdyńskim spektaklu wydaje się słowem-kluczem. Bo to chyba właśnie z niej wziął się pomysł (wykorzystany już we współczesnym teatrze szekspirowskim przez Niemkę, Karin Beier) wielonarodowej obsady trupy rzemieślników, którym mieszają się języki. Te języki mieszają się nawet dosłownie, kiedy zignorowani przez weselników ludowi aktorzy "najżałośniejszej komedii" o Pyramie i Tyzbe próbują nawiązać kontakt z publicznością zasiadającą na widowni Teatru Muzycznego. I - o dziwo - ta "wieża Babel" brzmi ciekawiej niż karkołomne próby ich konfrontacji z polskim tekstem!
Podstawowym problemem wydaje się to, jak "przetłumaczyć" na współczesność leśne duchy, które rządzą naszymi nocnymi marzeniami? Formuła trans-opery sygnalizuje główny akcent interpretacyjny spektaklu, w którym najważniejszy jest sen, karmiący się tym, co w człowieku ciemne, zakryte, niejasne. Sprzymierzeńcem reżysera w kreowaniu transowej aury jest - obok muzyki - rewelacyjna choreografia, rozpięta między "balem manekinów" (w scenach na dworze, gdzie rządzi konwencja) i orgiastycznym tańcem "śniącego ciała", inspirowanym kulturami archaicznymi. W słowniku antropologów taneczny trans jest jedną z form komunikowania się z bóstwami czy duchami, pokrewną opętaniu. U Szekspira nocnym duchem-wędrowcem, który pęta ludzkie umysły, wiodąc je na manowce obłędu, jest przede wszystkim Puk, czyli Kupidyn "przetłumaczony" na zwierzę. W wydaniu Janusza Radka, którego nagie ciało pokryte jest "maską" w kolorze ziemi, przypomina on innego Szekspirowskiego potwora, Kalibana - tyle że pozbawionego ociężałości, bo "zmieszanego" z ruchliwym Arlekinem. Dla Kościelniaka, który podąża śladem interpretacji Jana Kotta, snem nocy letniej jest "przejście przez zwierzęcość". Las ateński, jako przestrzeń metaforyczna, znajduje się gdziekolwiek, czyli wszędzie. Przeszywany miłosnymi jękami Tytanii gwałconej (i gwałcącej) przez zwierzęcego człowieka, staje się miejscem inicjacji seksualnej młodych ateńczyków, którzy poprzez czary psotnego ducha odkrywają władzę instynktu. Władzę silniejszą od nawyków kulturowych, przywołanych w brawurowej sekwencji parodystycznych scen, w których kochankowie naśladują tandetne gesty miłości, przeniesione do życia z latynoskich telenoweli.
W miłosnej metaforyce Szekspira namiętność łączy się ze śmiercią. Drzewa-ludzie z ateńskiego lasu, które odbijają szczytowanie królowej elfów, po opętańczym, wycieńczającym tańcu okaleczają swoje ciała-konary toporami. Płodzenie jest początkiem umierania. Ślub niedobranej pary, Tytanii i Spodka, przemienia się w pogrzeb, bo zredukowanej do pożądania miłości towarzyszy nieuchronnie zdrada, ból, upokorzenie. Trzeci akt spektaklu przenosi wstydliwe sny o cielesnych rozkoszach na inny zupełnie poziom. Helena i Hermia budzą się z nich w kusych haleczkach pod stołem, przy którym siedzą pijani młodzi mężczyźni. Nie pamiętają, jak weszły w dorosłość - w czasie wesołej libacji, może na jakiejś prywatce, ich rozochocone przez alkohol ciała połączyły się z innymi w przypadkowe konfiguracje. Teraz, po otrzeźwieniu, wybudzone z transu, bezradnie szukają swoich kochanków, próbując rozpoznać ich po smaku ust, dotyku rąk. Decyzja Tezeusza o połączeniu par węzłem małżeńskim, jest tylko próbą zatuszowania skandalu. Młodych, jeśli zechcą wytrwać w tych związkach, czeka jeszcze długie dojrzewanie do prawdziwego uczucia, uczenie się życia we dwoje.
Szekspirowskich bohaterów spektaklu Leszka Możdżera, Wojciecha Kościelniaka i Jarosława Stańka nie trzeba "tłumaczyć" na współczesność. Są na wskroś współcześni, i to jest miarą sukcesu gdyńskiego zespołu.