Artykuły

Mordują Szekspira?

Przed kilku dniami otrzyma­łem list, podpisany "Bardzo cierpliwa publiczność". Anoni­mowy autor pisał: "Proszę uprzejmie o pofatygowanie się na przedstawienie "Romea i Julii" oraz "Komedii omyłek". W obu tych sztukach dokona­no mordu na Szekspirze. Po­kazano nam jak się nie powinno grać i reżyserować. Pu­bliczność płaci i państwo pła­ci, a dzieci bawią się w teatr i eksperymentują. Przecież to, co wystawiono w tej chwili w Warszawie, urąga naszemu kie­dyś znakomitemu repertuarowi klasycznemu. Gra i kostiumy i uczesanie "na konika" to nie na Warszawę. A dekoracje!". Zaniepokojony, pospieszyłem na widownię Teatru Domu Wojska i Teatru Ludowego i dodatkowo wśliznąłem się na widownię krakowskiego Tea­tru Młodego Widza, , z której również miałem relacje, że ,,mordują Szekspira". Sprawdźmy! By, w razie czego, nie do­puścić do przestępstwa...

Najpierw, krótko, o "Opo­wieści zimowej". Ten łabędzi śpiew Szekspira nie należy do jego najświetniejszych arii. To baśń, która nie sili się na lo­gikę i psychologiczne uzasad­nianie wydarzeń, która kapry­śnie uśmierca i wskrzesza, snu­je wątki i rwie je, która mo­tywy zazdrości i miłości pro­wadzi od niechcenia, byle jak. Przez tę baśń, którą Szekspir pożegnał się ze sceną, przewi­jają się liczne reminiscencje z jego wcześniejszych sztuk, od "Otella" do "Wiele hałasu o nic"; ale jakieś przyblakłe, roz­cieńczone.

Toteż wznawianie "Opowie­ści zimowej" ma sens tylko wtedy, gdy teatr dysponuje od­powiednimi dla postaci sztuki aktorami i twórczą koncepcją inscenizacyjną. Nie miał tych warunków Teatr Młodego Widza, toteż dał przedstawienie martwe, aktorsko ubogie, reży­sersko nikłe, dekoracyjnie sza­re. Jaśniejszą barwę wnosi je­dynie Jadwiga Szczerska w roli młodocianej Perdity, któ­rej losy dały początek różnym zagubionym i odnalezionym dziewczątkom z romansów ze­szytowych.

W przeciwieństwie do "Opowieści zimowej", ostatniej sztu­ki Szekspira, "Komedia omy­łek" jest jedną z pierwszych jego sztuk, jeżeli nie najpierwszą. Budzące filozoficzną za­dumę kontrasty cechują oba utwory: w "Opowieści zimo­wej" wyczuwa się znużenie, sceptycyzm, uśmiech starzeją­cego się człowieka; "Komedia omyłek" kipi wesołością mło­dzieńca, przed którym życie staje otworem. Brak sceniczne­go obycia i doświadczenia wy­nagradza żywiołowy tempera­ment. "Komedia omyłek" jest renesansową farsą - niczym więcej. Ale farsa ma również prawo do scenicznego życia, nie tylko tragedia. W "Kome­dii omyłek" maskarada z nierozeznawaniem bliźniaków do­prowadzona jest do kwadratu, do kwadratowego nagromadze­nia nieprawdopodobieństw i niemożliwości, do kwadratowe­go absurdu. Cóż to szkodzi, jeśli zabawa jest przednia, i nikogo zgorszyć nie może...

Zabawy w Teatrze Ludo­wym jest trochę mało, to widowisku można zarzucić. Tempa, tempa - tego najwięcej potrzeba "Komedii omy­łek". Widz musi się śmiać bez najmniejszego zastanowienia, bo jakby się zaczął namyślać, pokręciłby zaraz głową. I Szekspirowi w "Komedii omy­łek" szło tylko o śmiech.

Mimo zgłoszonego zastrzeże­nia, widowisko ma jednak przyjemne cechy ludowego spektaklu, dowcipne dekoracje łączą współczesny Szekspirowi prymityw z inteligentną pa­rodią, to samo można by rzec o kostiumie imponującego Książęcia Efezu, Cezarego Julskiego. Dwóch szlachetnie ura­dzonych Antyfolusów (Zdzisław Maklakiewicz i Jerzy Radwan) równa się dwóm mizernym Dromiom (Czesław Mroczek i Zenon Rek) w podobieństwie. Janina Seredyńska i Ludmiła Łączyńska nie wydobywają kontrastów pomiędzy siostrami, oblubienicami braci. Przyznaj­my, że ubawił nas kostium Kurtyzany w zgrabnym poka­zie Sylwii Zakrzewskiej; obra­zy pamięci Szekspira jakoś się w tym żarcie dopatrzyć nie mogę.

Na uwagę zasługuje nowy przekład sztuki. Mój przyjaciel, przywykły do archaizmów i patyny Paszkowskich, zżymał się na nowoczesne chwyty Ma­karewicza. Nie podzielam jego zastrzeżeń. Tekst nowego tłu­maczenia dobrze trzyma się sceny, płynie wartko, dość trafnie odtwarza farsową rubaszność i przebłyski poetyczności autora "Snu nocy letniej".

A "Romeo i Julia", przedsta­wienie ambitne i pomyślane w dużym formacie?

Nawet w stosunku do twór­czości takiego geniusza jak Szekspir wolno skromnemu re­cenzentowi mieć swoje upodobania i niechęci. Pedantyczny Morozow nazywa "Wybornie utworzoną tragedię o Romeo i Julii" - "jednym z najpięk­niejszych utworów literatury światowej"; co do mnie - o wiele wyżej pozwalam sobie stawiać z tego samego, mło­dzieńczego, optymistycznego okresu twórczości Szekspira, bujne, renesansowe "Poskro­mienie złośnicy", nie mówiąc już o genialnej tragedii "Ry­szard III" i genialnej komedii "Sen nocy letniej". W "Romeo i Julii" za dużo jest nieposkro­mionych galopad słów, pustych tyrad, za dużo dziecinnych bó­jek, naiwnych intryg, drobnych śmiesznostek. Scena w ogro­dzie Kapuletów (nazywana naj­częściej sceną balkonową), doj­rzała namiętność 14-letniej Julii, opętanie miłosne Romea - ba, Szekspir me byłby Szek­spirem, gdyby w najskromniej­szej oprawie nie błysnął bez­cennym klejnotem. Trafiają się i w "Romeo i Julii" fragmen­ty, sceny nieporównanej siły - na przykład dialog Romea z Aptekarzem o zgubnej sile zło­ta lub rubaszne filozofowanie Niani, mamki Julii, patronki pani Marty z "Fausta" (nosi nawet to samo imię); a sceny miłosne pomiędzy Romeo i Ju­lią pozostaną na zawsze gwiaz­dą na firmamencie romantycz­nego teatru serca, miłości, na­miętności. Trudno je jednak tak wyodrębnić z całości two­rzywa i kanwy dramatycznej, aby nie nasuwały krytycznych uwag o nadętej waśni dwu rodów bajkowej Werony, dziwacznych pomysłach Ojca Laurentego, o dość prymitywnym sztafażu pojedynków i trupów.

Ale dzięki miłości, sztuka ta będzie żyć zawsze w literaturze, w przeżyciach dziewcząt i chłopców, jeśli uczucia swe zechcą kształtować na niedościgły wzór płomiennej Juli, rozkochanego Romea.

Czy również w teatrze wciąż ten sam dylemat, prawie nigdy nierozwiązany, prawie z dziedziny kwadratury koła: jak oddać, odtworzyć na scenie miłosną pełnię ledwo rozwiniętego dziewczątka i niewiele od niej starszego młodzieńca, a zarazem nie utracić wdzięku pokwitania. Albo kunszt aktorski zaprzeczy prawdzie wieku, albo młodość, świeżość, żywiołowość zawiodą pod ciężarem aktorskiego za­dania na miarę wieku dojrzałego. Pono trafiają się cuda. Mądry w cuda nie wierzy.

W każdym razie nie zaszedł cud w Teatrze Domu Wojska Polskiego. Julia Janiny Tra­czyk ma niepodrobioną mło­dość, dużo uroku, utalentowana to dziewczyna. Ale daleko jej jeszcze do szekspirowskiego wzoru, do zuchwałego złącze­nia wiotkich lat z namiętno­ścią renesansowej miłośnicy nieprzytomnej od czaru bujne­go kochanka, daleko jej jesz­cze do upajającego połączenia miłosnych oszołomień z miłos­ną nieświadomością. Julia Traczykówny to raczej Julcia, czu­łe dziewczę zakochane w przy­stojnym chłopcu i bardzo współcześnie, bez namysłu bio­rące go sobie na męża; jest czuła ale nie romantyczna, zdrabnia wymiary, zwęża roz­piętość, pomniejsza kontrasty, tak by mogła zagrać Julię pan­na Maliczewska.

Podobnie na zmniejszonym formacie gra Bogusz Biłewski, zresztą jak Traczykówna wa­biący nieuszminkowaną mło­dością, a zbliżony do roman­tycznego stylu. Jego Romeo ma w sobie sporo, jakbyśmy rze­kli: schematyzmu - ale czy dałoby się obronić pretensje o to do aktora? Machać szpadą i truć się to też nie prosta umiejętność sceniczna.

Reszcie zespołu nie bardzo podchodzą i wychodzą postacie szekspirowskie. Najbardziej se­rio pojmuje swą rolę Wiktor Nanowski - tragicznie pomy­słowy Brat Laurenty. Najda­lej od tego, co zwykliśmy na­zywać szekspirowskim stylem, odeszła Janina Porębska (Nia­nia). Łyskał groźnie oczyma Leopold Szmaus (stary, za­dziorny Kapulet), stroszył pió­ra Mieczysław Stoor (młody, napastliwy Merkutio), nudziła się Halina Jasnorzewska (Pani Kapulet).

Nad widownią górowała re­żyseria, muzyka i konstrukcja scenograficzna. Chciałbym tak po prostu powiedzieć: podoba­ła mi się muzyka, doceniam konsekwencję inscenizacji, na­tomiast zaskoczyły mnie deko­racje, dość dziwaczne, złożone z podestów, wysokiej wieży-drabiny, zmuszającej aktorów do niemałej ekwilibrystyki. Czy to dekoracja udana? Na pewno dobrze spełnia funkcje plastycznej zwięzłości, ale też na pewno zawodzi w scenach cmentarnych i na pewno nie odpowiada stylowi sztuki.

A praca Lidii Zamkow? Na­zwałem ją konsekwentną. To za mało. Jest w wielu elemen­tach udatna i celowa. Poczyna­jąc od skrupulatnej roboty nad poprawieniem nieznośnego dla dzisiejszego ucha przekładu starego Paszkowskiego. Na uwa­gę zasługują też trafnie po­czynione a oszczędne skróty, dobre zgrupowanie niektórych scen zbiorowych, bez przełado­wania ich pojedynkową orna­mentyką. Dobrze wydobyta też została krwistość tragedii, wła­ściwa renesansowemu ujmo­waniu spraw świata. Przy czym cielesność ta nie narusza poetyckiej aury miłości i śmierci.

Ą więc przedstawienie mimo wszystko udane?

A więc przedstawienie mimo wszystko nieudane. Bo rozbiło się o rafy aktorskie, bo zabra­kło mu tej iskry, bez której najprzemyślniej skonstruowa­na komórka nie jest jeszcze organizmem żywym, bo zupeł­nie nieudane są wstawki "songowe" w stylu Brechta, wplatające w tekst parę sone­tów Szekspira, podśpiewywanych przez grupę wesołków.

A więc jak jest, ostatecznie, z tym "mordowaniem Szekspi­ra"?

O przestępstwie nie ma mo­wy. Alarm okazał się dość trafny w stosunku do przedstawienia krakowskiego; (którego zresztą nie dotyczył!) poza tym jest stokrotnie prze­sadzony. Bo chociaż insceniza­cja "Romea i Julii" nie jest nowym listkiem w wieńcu sła­wy Lidii Zamkow, i chociaż "Komedia omyłek" ma charak­ter przedstawienia ubocznego - obyczajność artystyczna nie została w niczym naruszona, oba spektakle mają swoje za­lety. Co zresztą nie znaczy, by nie należało powiedzieć, że na dobrego Szekspira nadal cze­kamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji