Artykuły

Tekstami z dwudziestolecia o współczesności

Sławomir Holland, którego kielczanie oglądają na co dzień w popularnych serialach, u progu kariery był aktorem Teatru Żeromskiego. Już 13 i 14 maja wystąpi w nim gościnnie z programem "Nic nowego pod słońcem". O spektaklu i wspomnieniach związanych z Kielcami opowiedział Joannie Chlebickiej.

Dwukrotnie, 13 i 14 maja, wystąpi Pan w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach - tym razem gościnnie, ale nie pierwszy raz stanie Pan na tej scenie...

Rzeczywiście, nie pierwszy raz, co więcej: był czas, kiedy stawałem na niej niemal codziennie. W latach 1984-1988 byłem etatowym aktorem tego teatru. Jego ówczesny dyrektor, nieżyjący już niestety Bogdan Augustyniak, obdarzył mnie, bardzo młodego wtedy człowieka, zaraz po szkole teatralnej, dużym zaufaniem. Mam z tym miejscem związanych wiele miłych wspomnień, tym bardziej więc się cieszę, że będę mógł zaprezentować tutaj mój program "Nic nowego pod słońcem". Jak się Pani domyśla, jest to dla mnie wydarzenie co najmniej dwuwymiarowe: nie tylko czysto zawodowe, lecz także emocjonalne.

Jak Pan wspomina swoją pracę w kieleckim teatrze?

Bardzo dobrze. Trudno, żeby było inaczej, skoro grałem wtedy po trzy-cztery duże role w sezonie, m.in. Artura w "Tangu" Mrożka, Henryka w "Ślubie" Gombrowicza, Chlestakowa w "Rewizorze" Gogola czy Winkelrieda w "Święcie Winkelrieda" Andrzejewskiego i Zagórskiego. Doceniałem to, bo wiedziałem, że niektórzy koledzy, młodzi aktorzy pracujący w innych teatrach, często musieli czekać na debiut dwa sezony albo dłużej. Praca w kieleckim teatrze to był bardzo ważny czas w mojej karierze zawodowej. Właśnie dzięki rolom, które tutaj zagrałem, zaproponowano mi angaż w jednym z warszawskich teatrów.

Przyjeżdża Pan do Kielc z programem "Nic nowego pod słońcem", który prezentował Pan już w wielu miastach Polski. O czym jest to przedstawienie?

To program literacko-kabaretowy oparty na tekstach wybitnych twórców dwudziestolecia międzywojennego: Tuwima, Hemara, Jurandota, Leśmiana, Słonimskiego, Kanitza, Gałczyńskiego. Utwory zostały dobrane tak, by tematyka poruszana w przedstawieniu była różnorodna: od sfery publicznej, czyli polityki, która zawsze była i nadal jest wdzięcznym tematem dla satyryków, po sprawy bardzo osobiste, takie jak relacje międzyludzkie, w tym także damsko-męskie. Językiem poetów mówię też chwilami lirycznie: o naszych tęsknotach, miłości, również tej zawiedzionej. Rozśmieszam widzów, ale też skłaniam ich do refleksji.

Tytuł odzwierciedla myśl przewodnią spektaklu: "nic nowego pod słońcem", ale przecież cechą naszych czasów są niezwykle dynamiczne zmiany. Jakich dziedzin życia dotyczą te "stałe elementy"?

Wbrew pozorom, bardzo wielu. W programie przypominam utwory sprzed niemal stu lat, a brzmią one niezwykle aktualnie. Zmiany, o których Pani mówi, dotyczą tego, co się dzieje wokół nas, a nie tego, co się dzieje w nas.

Chociaż żyjemy w dobie Internetu, w epoce cyfryzacji, o których nasi dziadowie nawet nie śnili, to natura człowieka pozostała niezmienna. Nasze ambicje, marzenia i aspiracje, tak jak przywary i słabości, są takie same. Widać to świetnie choćby w polityce: zaciekłe kłótnie, których dziś jesteśmy świadkami, miały także miejsce w II RP. Jurandot, Tuwim i inni twórcy prześmiesznie, a jednocześnie bardzo prawdziwie opisują rzeczywistość. Tak jak sto lat temu, tak i dziś tęsknimy za bliskością drugiego człowieka, za przyzwoitością, za kulturą na odpowiednim poziomie, za polityką bez partykularyzmu...

Podczas spektaklu prowadzi Pan rozmowę z publicznością. Czy widzowie chętnie się włączają w interakcję?

Tak, z reguły mam szansę na poprowadzenie krótkich rozmów z publicznością. Lubię ten rodzaj kontaktu z widzem, szczególnie w tym programie. Chętnie zapraszam publiczność do wyrażania swojego zdania. To sprawia, że często pojawiają się różnego typu niespodzianki, a ja nigdy do końca nie wiem, jak potoczy się przedstawienie.

Sięgnął Pan po utwory uznanych twórców, mające dużą wartość literacką i będące przykładem humoru, który bawi do łez, a jednocześnie jest rozrywką na poziomie. Jak to się ma do współczesnego kabaretu?

Intencją moją i Jacka Bursztynowicza (aktora i reżysera, "życzliwego oka" tego programu) było zaproponowanie widzowi rozrywki na najwyższym poziomie. Uznaliśmy, że osiągnięcie tego celu gwarantują właśnie teksty twórców dwudziestolecia. Świadomie nawet nie próbowaliśmy szukać tekstów współczesnych. Cieszy mnie, gdy widzowie śmieją się i wzruszają do łez na moim przedstawieniu, bo to świadczy o tym, że ambitna i wymagająca rozrywka też może bawić i że wciąż jest na nią zapotrzebowanie.

Komercjalizacja kultury jest coraz powszechniejszym zjawiskiem: jej twórcy często proponują widzom spektakle schlebiające niskim gustom, licząc na większe zyski. Pan natomiast przeniósł na scenę ambitne utwory poetów dwudziestolecia. Lubi Pan iść pod prąd?

Nie postrzegam tego w tych kategoriach, nie zastanawiam się, czy idę z prądem czy pod prąd. Próbuję robić to, co uznaję za ważne i wartościowe, szczególnie jeśli mam wpływ na repertuar, w którym gram. W tym przypadku miałem, bo ten program zrealizowałem tylko z Jackiem Bursztynowiczem, to jest nasz autorski projekt. Nie uważam, że rozrywce przysługuje taryfa ulgowa - zarówno repertuar dramatyczny, jak i komediowy powinien trzymać poziom. To z jednej strony wyraz szacunku do widza, bo aktor gra dla publiczności, a nie pod publiczkę, a z drugiej również wyraz mojego przekonania o tym, co jest istotą zawodu, który wykonuję. Chociaż aktorstwo nie cieszy się już takim prestiżem jak kiedyś, uważam, że tę profesję należy traktować w dużym stopniu misyjnie - bo jako aktorzy mamy wpływ na to, jak będzie się rozwijał drugi człowiek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji