Nadać życiu sens
Dom jest stary, niezniszczalny. Od dziesiątków lat należał do rodziny; ozdabiany mebelkami, cennymi serwisami, haftowanymi przez babkę obrusami, obwieszany portretami przodków. Nic się tu nie zmieniło od czasów dzieciństwa. Do takich domów powraca się zwykle jak do bezpiecznej kryjówki, aby przywołać beztroski świat dziecinnych wspomnień, marzeń, sentymentów.
Rodzeństwo w powszechnym słowa tego znaczeniu to ludzie bliscy z potrzeby, obowiązku, poczucia naturalnej więzi. Różnie bywa. W każdym razie jakoś ze sobą emocjonalnie związani.
W sztuce Thomasa Bernharda "Rodzeństwo" dom oznacza zamknięcie w przeszłości, która jest przekleństwem. Równie zresztą nienawistnym i budzącym odrazę jak teraźniejszość. Rodzeństwo łączy uczucie silne, nawet namiętne, tyle że jest nim nienawiść. Bernhard rozbija bowiem stereotypy, prowokacyjnie przekłuwa barwne balo niki obiegowych pojęć, konwencjonalnych uczuć i słów, jakimi zwykliśmy się posługiwać w naszej malej, miałkiej, wygodnej stabilizacji.
"Rodzeństwo" jest trzecim utworem Bernharda wyreżyserowanym przez Krystiana Lupę. Przedtem była adaptacja "Kalkwerku" i "Immanuel Kant". Sztuka to wyjątkowo nieefektowna. Nie daje możliwości zadziwienia reżyserską inwencją. Jedna dekoracja, czas sceniczny zgodny z czasem rzeczywistym, trójka aktorów. Teatr czysty, ascetyczny, psychologiczny, teatr aktora jako instrumentu, z którego wydobyć można tony harmonijnie dźwięczne i zgrzytliwe, układające się w skomplikowany wizerunek psychiczny postaci i wzajemnych między nimi relacji.
Kiedy rozsuwa się kurtyna, widzimy dekorację jak ze sztuki o strasznych mieszczanach, zaskakująco jak na Krystiana Lupę kolorową i dosłowną. Wszystko jest prawdziwe: stół, kredens, tykający zegar, obrusy, sztućce, serwisy i jedzenie. Na ścianach pokrytych ciemnozieloną tapetą portrety rodzinne. Jest ich trochę za dużo, ale znam krakowskie domy równie gęsto obrazami obwieszone. Tylko okno, szare, półkoliste i wielkie, wysokie drzwi są takie same jak w poprzednich przedstawieniach Lupy. No i czwarta ściana, dyskretnie zaznaczona, odgradzająca nas od aktorów.
Sztuka dzieli się na trzy akty. Pierwszy to nakrywanie do stołu; drugi - obiad; trzeci - poobiednia kawa. Rodzeństwo to Ritter (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), starsza siostra Dene (Agnieszka Mandat) i Voss (Piotr Skiba). Są bogaci. Tata-fabrykant zostawił im ów rodzinny dom i spore konto w banku. Dene i Ritter zostały aktorkami. Przedsiębiorczy ojczulek wykupił przeszło połowę udziałów w teatrze, mogą więc grać, co chcą i tylko wtedy, gdy mają ochotę. Voss jest pisarzem i filozofem. Wzorem tej postaci był Ludwig Wittgenstein, zmarły w 1951 roku profesor filozofii w Cambridge. Zajmował się między innymi problemami stosunku języka do rzeczywistości. Ekscentryk, dziwak, może szaleniec. Nie prototyp jest jednak ważny, lecz to, co ze sztuki wyczytać można.
Voss przebywa stale w zakładzie dla obłąkanych w pobliskim Steinhofie. Dene właśnie go stamtąd odebrała, zresztą wbrew woli Ritter i nie bez sprzeciwu Vossa. Steinhof jest bowiem jego prawdziwym azylem, gdzie nic mu nie grozi. Długi rodzinny obiad ma być powitaniem brata, świętem powrotu, jeszcze jedną, być może ostatnią próbą połączenia rodzeństwa we wspólnym domu. Do końca. Łączą ich nie tylko węzły krwi. Wszyscy troje są ludźmi niepospolitymi, artystami. Wolnymi, mogą tworzyć, co chcą i kiedy zapragną. Poddanymi jednak poczuciu niemocy i specyficznego samoczynnego odrętwienia.
W tej sztuce nic się nie dzieje. Codzienne czynności, jedzenie, picie, upijanie się Ritter, chorobliwie nerwowa krzątanina Dene, histeryczne wybuchy Vossa, chwile szaleństwa i uspokojenia, wszystko to jest wyładowaniem emocji, objawem odrazy do siebie, domu i rodzeństwa. Przede wszystkim są słowa, bardzo dużo słów. Ale poza paroma ulotnymi momentami, nie ma właściwie rozmowy. Każdy mówi tu o sobie, choć do końca nie wiemy, czy te zwierzenia są prawdą, czy też jej wersją na użytek innych, rodzajem perwersyjnej gry. A może jedynym sposobem na zagłuszenie ciszy, zapełnienie nudy i pustki. Wszyscy sprawiają wrażenie, jakby się nawzajem nie słuchali, zajęci tak naprawdę tylko sobą. Jak ludzie bardzo starzy, którzy nie oczekują niczego, gdyż nic nie może się im przydarzyć poza jałową, monotonną, znaną do obrzydliwości codziennością.
Ritter, Dene i Voss trwają zamknięci w domu jak w klatce, zatrzaśnięci w życiu jak w pułapce. Gdzieś tam istnieje świat, wystarczy wziąć walizkę i wyjechać. Wiadomo jednak że nigdy się na to nie zdobędą. Voss może uciec w samobójstwo, o czym nieraz mówi, ale z pewnością go nie popełni, albo szukać schronienia wśród szaleńców. Nie zdoła jednak znaleźć sposobu, aby nadać życiu sens, skoro - jak mówi - żyjemy po to, żeby napisać trzy strony, trzy zdania, które mogłyby unieśmiertelnić, byłyby znamieniem i znakiem geniuszu. Czyli wyrazić niewyrażalne, czego słowami uchwycić się nie da. Pozostaje samotność, nuda i rozpacz. Dążenie do doskonałości jest nieosiągalne, opętane i żałosne. Trochę też kabotyńskie.
W przedstawieniu Krystiana Lupy zauważyć się daje lekki, acz wyraźny odcień ironii, ton sarkastyczny i prześmiewczy. Z naszej nędznej kondycji, pozornych, pełnych zakłamania ludzkich związków, z pustki, którą pracowicie i radośnie staramy się zapełnić, zagłuszając słowami niepokój i rozpacz.