Artykuły

Poezja i współczesność

I

"Nad Kapuletich i Montekich

domem

Spłukane deszczem, poruszone

gromem" -

...niebo popielate, szorstkie jak kamień, na którym zgasły już ostatnie rumieńce zachodu. Nieme i nieporuszone - rozciąga się w głę­bi i w górze, jak wyniosłe tło dla tragedii, która ma się tu rozegrać. Właśnie na scenie brzmi "song" wyśpiewywany przez zapowiada­czy o nienawiści dwóch rodów i o nierozerwalnej więzi, jaka połą­czyła dwoje ludzi ponad przepaś­cią tego nonsensownego konfliktu. Głębia sceny jest jeszcze pusta. Pu­ste są dwa gotyckie okienka w wieżyczce płaskiej jak wycinanka z tektury. Pomost biegnący po grzbiecie lekkiej arkady - w głę­bi podnosi się w górę i zakańcza tragicznym urwiskiem. Jeszcze na przodzie sceny gwar i ożywienie werońskiej ulicy, potem: szczęk oręża, zgiełk bezrozumnej zwady, a już w głębi tego kamiennego nie­ba czai się zapowiedź dramatu. Za­raz rozpocznie się właściwa "par­tia" "Romea i Julii". Wielkość tego dramatu kryje się w jego śmiałości, zdaje się nam przekazywać gest geniusza, który nie miał zamiaru liczyć się uprze­czeniami zoilów, wyważających poezję i prawdopodobieństwo na tej samej wadze. Szekspir nie wa­żył ani jednego, ani drugiego. Nie dbając o wszelkie regulaminy t y p o w o ś c i w literaturze - ka­zał z soczystego, renesansowego tła wystrzelić poezji gwałtownej, czystej, jedynie niebu rzucającej swo­je pytanie. Ten sam Szekspir, któ­ry znał smak realiów, którego ko­leje życia otarły o wszystkie sta­ny i środowiska, który wcześnie zapoznał się z mechaniką faktów społecznych i psychologiczną pra­widłowością ludzkiego działania - stworzył tragedię opartą na tema­cie wyjątkowym, wymykającym się kryteriom ciasno pojętego "praw­dopodobieństwa". Dla romantyków lektura "Romea i Julii" była za­pewne bolesnym odkryciem. Do zasadniczego tematu narodzin wiel­kiej miłości wiążącej dwoje ludzi niewiele mogli już dodać: Szekspir poszedł dalej niż Petrarka, niż prowansalscy "specjaliści" od miłości - u niego ta wielka tworząca i niszcząca siła nie rodzi się nawet z "pierwszego wejrzenia" - bo przecież Romeo na balu jest w mas­ce - rodzi się z głosu, z dotknię­cia ręką, ze zbliżenia. To ona prze­mienia tych ludzi, uzbraja wobec świata, dopełnia - i wreszcie za­bija. To ona łącząc ich - równo­cześnie rozdziela ich ze światem. "Romeo i Julia" jest wielkim dra­matem ludzkiej samotności. Jestem wdzięczny reżyserowi warszawskie­go przedstawienia tej tragedii za jeden moment: oto w słynnej sce­nie balkonowej, gdy oboje marzą o bliskim spotkaniu - na próżno Julia wyciąga w dół ręce, wzdłuż muru, i na próżno Romeo wznosi je do góry, - nie mogą się spotkać. Ta przestrzeń dzieląca obie ręce staje się symbolem ich fatalnego losu, stałego mijania się i rozłąki. Skazani na samotność, na zerwa­nie ze światem - nie mogą nawet w sobie znaleźć całkowitego zaspo­kojenia. Los Julii jest pod tym względem jeszcze bardziej tragicz­ny od Romea. Od niej odchodzą wszyscy: rodzice, piastunka, nawet O.Laurenty (zresztą piękna postać tragedii) nie potrafi przemóc czy­sto ludzkiego lęku i pozostawia ją samą w grobowcu.

Główny motyw tragedii, jak mo­tyw muzyczny, zrazu pojawia się nieśmiało, a potem wzbogaca się, wyrasta ponad zgiełk codziennoś­ci, opanowuje coraz wyższe reje­stry, nabrzmiewa groźnym pyta­niem - i zamiera wreszcie z sy­kiem gasnącego płomienia świecy. Bohaterowie tej tragedii również wznoszą się - jak po stopniach - na wyższe piętra odczuwania i prze­żywania własnego dramatu. Na po­czątku zdają się mieć z wszystki­mi wspólny język, a potem, gdy ulegają przeobrażeniom wewnętrz­nym, pozostają już sami. Ich tra­giczna dojrzałość i samotność nie daje się całkowicie przetłumaczyć na język ludzi przechodzących uli­cami Werony... Jakże malowniczy wydaje się gest wyciągniętych dło­ni dwóch feudalnych pyszałków nad ciałami tamtych dwojga...

Dlatego - o, czytelnicy i reżyse­rzy - czytając "Romea i Julię" nie zapominajcie, że sprawa nieszczęs­nych kochanków przeobraża się, wznosi się po stopniach tragedii w górę, zostawiając na dole zdumione audytorium. I ze zagubimy tę spra­wę, jeśli zechcemy ją wytłumaczyć, wyjaśnić do końca.

II

ZADANIEM współczesnego tea­tru jest wychylanie się poza krawędź tradycji, dotychczaso­wych doświadczeń, szkół itd. Nawet za cenę prób nieudanych, czy uda­nych częściowo. Wolę jedną śmiałą realizację, z którą nie podobna zgo­dzić się całkowicie - od dwóch przedstawień konwencjonalnych, nie wzniecających żadnych sporów. Dlatego źle czynią krytycy, którzy każdą śmiałą myśl chcą zniweczyć, uwikłać w gazetowe kalambury i niewybredne dowcipy... Wielki re­pertuar, pozostawiony nam przez minione epoki jest jak tafla ogrom­nego jeziora: musimy pochylić się nad nią, aby móc odnaleźć w niej nasze własne twarze. I to właśnie jest szczytowym osiągnięciem re­żysera: jeśli uda mu się uchwycić związek pomiędzy naszymi pokole­niami a sylwetkami ludzi zaryso­wanymi w tekstach dawnych arcy­dzieł dramatycznych.

"Książka miłosna byłaby rewe­lacją - pisze Adolf Rudnicki w jednej ze swych "Niebieskich kar­tek" - dlatego, że miłość, jak nic poza nią, opukując człowieka opukuje także epokę. Sprawdza war­tość jej głębszej legitymacji. Do­piero w miłości widać, co ona war­ta naprawdę". Bardzo niebezpiecz­ne zdanie! Czyżbyśmy mieli tak ni­sko szacować naszą epokę? Ale zda­nie to nie bez powodu znalazło się w programie warszawskiego przed­stawienia "Romea i Julii", przygo­towanego przez Lidię Zamkow. My­ślę, że tutaj tkwi sedno tej nowej koncepcji szekspirowskiego arcy­dzieła - zbliżenie dramatu miło­snego dwojga młodych ludzi, od­dalonych epoką i obyczajem, od młodych ludzi dzisiejszych dni. A więc zmniejszenie dystansu dzielą­cego tamtych szlachetnych kochan­ków, wyznających sobie uczucia na wysokim poetyckim podium - od niecierpliwych, dzisiejszych "boha­terów", którym pojęcie "miłość" topnieje jak śnieg w garści... Dla­tego w warszawskim przedstawie­niu Romeo i Julia tracą pozę idealnego uwznioślenia, romantycznego patosu, są jacyś zwyklejsi, bardziej codzienni, ich zachowanie zdaje się razić swoją przeciętnością. Oboje są również niecierpliwi. Ta niecierpliwość jest cechą pokoleń już dorosłych i dopiero "wstępujących". Mając za plecami ruinę milionów ludzkich projektów i na­dziei, grób milionów ludzkich ist­nień - tzw. młodzież dzisiejsza nie rzutuje swoich zamiarów na zbyt daleki ekran przyszłości, nie do­straja swych "wymagań uczucio­wych" do nazbyt wysokich idea­łów. Po prostu śpieszy się, jakby czując jeszcze za sobą oddech mi­nionej zagłady. Często ilość za­stępuje jakość doznań uczucio­wych.

Owa współczesna "niecierpliwość" udzieliła się parze bohaterów szek­spirowskiej tragedii na scenie Tea­tru Domu Wojska Polskiego. Po­znanie na balu nabrało charakteru niespodziewanej, zaskakującej, mło­dzieńczej przygody. Scena balkono­wa straciła nieco ze swej nadziem­skiej, wysublimowanej aury poe­tyckiej. Zarówno Romeo na dole, jak i Julia na górze wydają się śpieszyć: czasu zostaje niewie­le, gdy nadejdzie świt - nadejdzie równocześnie kres przygody. Jakiś wyraźny podtekst zmysłowy w większym, niż dotychczas stopniu, daje znać o sobie w tej scenie. Nie­cierpliwe zawołanie Romea: "Jak­że mam odejść niezaspokojony?" - wydaje się zawierać zupełnie określone, niemal biologiczne żądanie. Aby nie stracić nocy. Bo świt bli­sko. A noc zdaje się w sobie kryć możliwość zaspokojenie uczuciowe­go głodu, kres drogi odnalezionej po omacku. Stąd - konsekwentnie śledząc myśl reżysera - w scenie ślubu Romeo przerywa O. Laurentemu gwałtownym, niecierpli­wym "Amen", nie godząc się na żadne odwrócenie uwagi od istotne­go celu, którym jest połączenie się z Julią, na utratę czasu. Dlatego scena porannego pożegnania wy­padła tak wyraziście i mocno, tak silnie została podkreślona fizyczna więź łącząca tych ludzi. Zauważ­my: nawet scena, w której pozna­jemy Julię, jej rozmowa z nianią nie ukazuje nam tej dziewczyny według modelu do jakiego przywy­kliśmy. Nie spotykamy tu nieświa­domego dziewczątka, które opusz­cza oczy nie wnikając w sens bądź co bądź dwuznacznych kwestii wy­powiadanych przez jej piastunkę. Nic podobnego! Julia śmieje się naturalnie, pełną piersią ze słów Marty, wydaje się nam daleko dojrzalsza, bardziej przygotowana na spotkanie z życiem. Co więcej, niecierpliwie tego spotkania wyglądająca! Nawet już po zakoń­czeniu tragedii, gdy "zmarli" przed chwilą bohaterowie odchodzą w głąb sceny - Romeo zarzuca Julii rękę na ramię "festiwalowym" ge­stem, jakby chcąc nas jeszcze raz przekonać, że ich i nas nie dzieli bynajmniej przepaść.

A równocześnie, gwarne, urozmai­cone tło dramatu dwojga młodych nabrało niespodziewanych rumień­ców. Cała, wstydliwie niegdyś od­suwana na plan dalszy dosadność Szekspira, jego dowcip - wszystko to zostało pieczołowicie odrestauro­wane, wydobyte, niczym renesanso­we freski na spełzłej ścianie. Tekst przekładu starego Józefa Paszkow­skiego został poddany w wielu miejscach renowacjom. Stąd wiersz słyszany ze sceny zawiera więcej pikantności, dosadności, rożnych smaczków miłych szczególnie dla znawców epoki. Wysiłki reżysera poszły jeszcze dalej. Z niańki, Mar­ty, która u Szekspira wydaje się zwykłą, nie pozbawioną dowcipu piastunką - w przedstawieniu warszawskim - (grała tę rolę Ja­nina Porębska) zrobiła się jurna sługa, niczym z płótna Brueghela.

Czy nie wolno reżyserowi tak zobaczyć "Romea i Julii"? Wol­no. Skończyliśmy już chyba raz na zawsze z muzealnictwem w teatrze. Pomiędzy wierszami arcydzieł lite­ratury dramatycznej jest dosyć miejsca, aby mogły tam wpisać się koncepcje najbardziej "buntowni­czych" reżyserów. Ale każdy z nich, swoją, choćby najśmielszą koncep­cję musi na scenie obronić. Tym­czasem Lidia Zamkow, twórca ostatniej realizacji scenicznej "Romea i Julii", poniosła klęskę. Jej interesujące założenia koncepcyjne nie zdały w pełni próby sceny. Ale jest to porażka szlachetna i warto o niej mówić.

III

CO zadecydowało o fakcie, że w tym, tak fascynującym z po­czątku spektaklu, wyekspono­wane zręcznie tło zaczęło przy­gniatać istotny motyw dramatycz­ny, że dramat dwojga ludzi w zam­kniętym szczelnie kręgu własnego losu miast podnosić się coraz wy­żej, rozpalać poetyckim żarem - stał się w końcu tylko ponury,że całe przedstawienie traciło oddech? Czy oryginalna koncepcja Lidii Zamkow załamała się w niedość doświadczonym materiale aktor­skim, czy też na odwrót: zdolni wykonawcy głównych ról, Bogusz Bilewski i Janina Traczykówna, wykazali niedostateczność tej kon­cepcji? W pewnej mierze te dwa czynniki, zbiegły się decydująco.

Trzeba wielkiego aktorstwa, aby z postaci Romea i Julii wydobyć to, co mogłoby być w nich dzisiej­sze, a nie zatracić tego, co jest w nich poetyckie i wieczne. Trzeba jeszcze większej wrażliwości i od­wagi reżyserskiej, aby poprzez filuterną, renesansową rubaszność przeprowadzić czysty nurt tragiczny, aby obok bardzo ludzkich i bli­skich nam tęsknot swoich bohate­rów pozostawić całą wyjątkowość i dziwność ich losów. Aby ocalić wielką poezję tej tragedii.

Czymże jest ta poezja? Jest wielką metaforą, jest stałym dystansem, który nas dzieli od świata Ro­mea i Julii. Możemy przybliżać twarz do toni szekspirowskiego ar­cydzieła: z głębi wynurzą się inne twarze, ale tylko podobne, ale za­wsze w pewnym sensie dalekie. Se­kretem doskonałej realizacji wielkiego repertuaru jest właśnie rów­nowaga pomiędzy tym, co my te­mu teatrowi dajemy własnego, a tym, co od niego sami bierzemy.

Był moment w warszawskim przedstawieniu, w którym oczeki­wałem, że oddalicie się od nas, o, Romeo i Julio... W naszych cza­sach współcześni kochankowie nie chwytają tak łatwo za sztylety i fiolki z trucizną - raczej w większym stopniu znane im są dobro­dziejstwa kompromisu. Daleko nam do waszej niecierpliwości ostatecz­nego wyboru pomiędzy życiem, które dzieli, a śmiercią, która łączy. Musicie pozostać dla nas w wiel­kiej poetyckiej metaforze. Dlatego mam do was żal, że nie zdołaliś­cie dokonać równocześnie wyboru pomiędzy sobą a nami. Że nie wstą­piliście na wyższą płaszczyznę prze­żywania ludzkich konfliktów, że nie wydobyliście z głębi siebie tej nu­ty tragicznej, którą wypowiada się człowieczeństwo oczyszczone przez nieszczęście i ból. Że nie odkryliście jej w pewnym sensie i w nasze imię.

Należy żałować, że rozbieżności między potęgą dramatu Romea i Julii zawartego w tekście a jego scenicznym wyrazem zawisa nad sceną jak groźba artystycznej po­rażki. Bo przecież w pomyśle Lidii Zamkow było coś bardzo świeżego i drapieżnego. Były szanse na to, że tragedia Szekspira, wolna od ba­lastu dekoracji i nienajlepszych tradycji interpretacyjnych, ukaże się nam w całej pełni. Jednakże w czasie przedstawienia niebezpie­czeństwa narosły. Lekka na pierw­szy rzut oka dekoracja Andrzeja Sadowskiego zaczęła przygniatać nas swoimi przęsłami, żelaznymi ar­kadami, słupkami. Zresztą należy przyznać, że scena obrotowa zosta­ła świetnie wkomponowana reżysersko w akcję. Bezpośredniość ak­torów, która zdała egzamin w wypadku Jerzego Pichelskiego w roli Montekiego - zamieniła się w non­szalancję wobec poetyckiego tekstu Szekspira jak u Haliny Jasnorzewskiej (pani Kapulet) przemawiającej tonem z operetki. O. Laurenty (Witold Nanowski) pogubił we wspaniałym monologu przy zbieraniu ziół uroki szekspirowskiej poezji.

Nie poznaliśmy jeszcze ich pełnego smaku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji