Artykuły

Kłopot z Learem

"Król Lear" w reż. Jacquesa Lassalle'a w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Dionizy Kurz na swoim blogu Kurzawka.

Z "Królem Learem" miałem zawsze kłopot. To dzieło Szekspira wymykało się ocenie i nie pasowało do mojego wyobrażenia o angielskim teatrze u progu siedemnastego wieku. Najprawdopodobniej analogiczny kłopot mieli ludzie teatru przez dwa stulecia po premierze i stąd wynikało scalanie wersji, zmiany zakończenia i inne poprawki, które manipulowały losami Kordelii i Leara. Po prostu sztuka nie dawała nadziei, kończyła się fatalnie dla wszystkich bohaterów, nieliczni, którzy przeżywali, tkwili w traumie. Szekspir antycypował w pewien sposób realia naszych czasów, gdzie beznadzieja, okrucieństwo i brak happy endu nikogo już nie szokują.

Za każdym razem, kiedy powstawała nowa inscenizacja dramatu liczyłem, że usłyszę odpowiedź na najważniejsze pytania: co stało się przed pierwszą sceną? Dlaczego Lear postanowił oddać władzę? Czym się kierował? Dlaczego doświadczony i silny jeszcze człowiek, skuteczny władca o kilkudziesięcioletnim, królewskim doświadczeniu, posiadający dobrych doradców podjął taką decyzję?

Oczywiście, jak łatwo się domyślić, Jacques Lassalle (reżyseria) i Andrzej Seweryn (Król Lear) nie odpowiedzieli wprost na tak sformułowane pytania. Andrzej Seweryn grał świadomie nie sugerując widzom żadnego rozwiązania, a reżyser dał jedynie do zrozumienia, że decyzja króla nie była podjęta pod wpływem impulsu, ale była przemyślana. Na ścianie komnaty, przed spotkaniem z córkami zawisła mapa z zaznaczeniem podziału królestwa na trzy części, tak więc Lear przygotował i przemyślał wcześniej cały konkurs prezentacji miłości do starego ojca. Na pozostałe pytania, jak zwykle, widz musiał odpowiedzieć sam.

Wielu wybitnych aktorów zmagało się z rolą Króla Leara, a teraz Andrzej Seweryn może zapisać kolejne zwycięstwo na swej artystycznej drodze. Był perfekcyjny. Pokazał kunszt. Jest to wybitna rola. Seweryn doskonale zademonstrował starego człowieka oszołomionego rozwojem sytuacji, który nie rozumie przyczyn zmiany.

Świetnie partnerował mu Jarosław Gajewski (Błazen), który potrafił zaprezentować sylwetkę błazna - filozofa, błyskotliwego oraz ironicznego twórcę celnych ripost i złotych myśli. Taki Błazen był potrzebny królowi, działał na niego ożywczo i był jego alter ego. Wbrew pozorom, Gajewski nie mówił ze sceny wielu dowcipnych rzeczy, a jednak widownia reagowała śmiechem, bardzo żywiołowo. Geniusz Szekspira i świetna interpretacja artysty pozwoliły na to, aby wykorzystać występujące w tej sztuce zjawisko relatywizacji poczucia humoru, a więc jego zmiany w relacji do prezentowanego w sztuce, skrajnego poziomu bólu i nieszczęścia.

Scenografia (Dorota Kołodyńska) była ascetyczna i minimalistyczna, z dwoma wyjątkami: bogatej projekcji (Mikołaj Molenda) obrazów i dźwięków burzy, która wywarła na mnie ogromne wrażenie oraz końcowej sceny teatru cieni ilustrującej marsz rycerzy niosących ciała Leara i jego córki. Brakowało mi natomiast w kilku momentach intensywniejszego oświetlenia kierowanego na artystów, nie było ich po prostu wyraźnie widać, a myślę, że można to było zrobić bez uszczerbku dla podtrzymania mrocznej atmosfery.

Równie minimalistyczny był świat muzyczny spektaklu (Mirosław Jastrzębski). Kilku kluczowym scenom towarzyszył dokuczliwy, jednostajny dźwięk podkreślający klimat zdrady, zbrodni i nieuchronności katastrofy. Brak muzyki nie przeszkadzał i był świadomym zabiegiem reżyserskim.

Przyznam, że nieco obawiałem się, czy wybitny reżyser Jacques Lassalle, artysta francuskiego serca, który ma we krwi wyrafinowanego Moliera będzie w stanie oddać atmosferę bardziej "kuglarskiego" i "błazeńskiego", angielskiego teatru szekspirowskiego. Moje obawy nie spełniły się, poza jednym wyjątkiem. Skądinąd trafny pomysł, aby postaci w przedstawieniu znikały bądź pojawiały się w kilku miejscach na widowni przechodząc często wśród widzów nie wypalił w całości, a to z powodu dramatycznej koturnowości, którą prezentowali prawie wszyscy pojawiający się kolejno aktorzy. Defilowali dostojnie i równo jak żołnierze w kondukcie żałobnym, a przecież aktor grający gońca, czy zmęczonego konną jazdą posłańca mógłby nieco zróżnicować tempo swojego ruchu scenicznego. To był drobiazg, ale bardzo rzucający się w oczy i akcentowany echem kroków, które nie były zagłuszane muzyką.

Spędziłem blisko cztery godziny obcując z Szekspirem i doznając wielu wzruszeń, ale wszystko wskazuje na to, że z "Królem Learem" będę ponownie miał kłopot. Znowu będę czekał na kolejną inscenizację, która da mi nowe, prawdziwe odpowiedzi.

I bardzo dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji