Artykuły

Dziwacy w operze, czyli gulasz z pomarańczy

"Miłość do trzech pomarańczy" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej.

Z listy polskich zaległości operowych ubył ważny tytuł - "Miłość do trzech pomarańczy" Sergiusza Prokofiewa. To iskrząca humorem parodia Mozarta, Wagnera i patetycznego śpiewu włoskich oper.

Wystawione w Operze Krakowskiej dzieło Prokofiewa nie jest operą w potocznym znaczeniu, ale raczej zabawą w teatr, mieszaniną chwytów rodem z baśni, farsy, burleski. Partytura oszałamia efektami instrumentacyjnymi, solistom i chórowi stawia niezwykle trudne zadania wokalne, realizatorom - obsadowe. Do tej opery potrzeba po kilka sopranów, tenorów i basów. Spektakl pod batutą Tomasza Tokarczyka pod tym względem się broni (choć orkiestra z powodu akustyki Opery Krakowskiej została sprowadzona do roli akompaniamentu).

To właśnie trudności obsadowe, jak mówi reżyser Michał Znaniecki, sprawiły, że "Miłości " nie chciały wystawić inne polskie teatry. W Krakowie udało się zebrać znakomitych śpiewaków. Najlepiej wypadli: Ewa Biegas jako czarownica Fata Morgana, Mariusz Godlewski jako Leander, Przemysław Firek w roli śpiewającej basem Kucharki, Pavlo Tolstoy (Książę), Irina Zhytynska (Klaryssa). Rozczarowaniem - wokalnym i aktorskim - okazał się Władimir Worosznin jako błazen Truffaldino. Ta rola to perełka, ale najtrudniej jest zrobić śmieszną komedię.

"Miłość do trzech pomarańczy" była jednym z pierwszych utworów, które Prokofiew skomponował za granicą. W 1918 r. wyjechał z Rosji, w czym pomógł mu sowiecki komisarz ds. kultury Anatol Łunaczarski. Prokofiew był już znany jako autor ostrej, szokującej muzyki, głównie fortepianowej (był świetnym pianistą). Interesował się nim działający w Paryżu słynny impresario baletowy Sergiusz Diagilew, lecz kompozytor postanowił spróbować sił w Ameryce. Zabrał ze sobą rosyjską adaptację komedii "Miłość do trzech pomarańczy" Carla Gozziego, dar od Wsiewołoda Meyerholda, awangardowego reżysera zafascynowanego komedią dell'arte. Gdy w 1919 r. nawiązał kontakt z operą w Chicago, jej szef Cleofonte Campanini poparł pomysł napisania "włoskiej" opery. Do zwieńczonej sukcesem prapremiery doszło dopiero dwa lata później. Wkrótce Prokofiew podbił stawkę, komponując popisowy III Koncert fortepianowy C-dur, który stał się wielkim przebojem literatury pianistycznej.

Miarą powodzenia "Miłości..." jest jej stała obecność na scenach całego świata, inscenizacje Giorgia Strehlera, Petera Ustinova, Laurenta Pelly'ego. Popkultura wchłonęła "Marsz" z I aktu opery, który wykorzystano jako dżingiel w bijącym rekordy popularności słuchowisku "The FBI in Peace and War" w latach 50. Jako "The FBI March" utwór ponownie trafił pod amerykańskie strzechy w aranżacji na fortepian.

W "Miłości " pojawia się efekt teatru w teatrze. Autor sztuki, na której podstawie Prokofiew oparł rosyjskie libretto - XVIII-wieczny wenecki poeta Carlo Gozzi - usiłował utrzymać przy życiu komedię dell'arte, ludowy teatr, w którym nie chodziło o tworzenie iluzji prawdziwego życia, ale o żywioł gry. Operę otwiera sprzeczka chóru Tragików, Komików i Dziwaków o to, jaki gatunek dramatyczny wystawić. Wybór pada na farsę i oto przenosimy się do państwa Króla Treflowego, którego syn, Książę, choruje na czarną melancholię. Wyleczony śmiechem przez Truffaldina, wyrusza w podróż w poszukiwaniu trzech pomarańczy. Libretto jest bardzo zagmatwane. Niestety, Michał Znaniecki istną nawałnicą pomysłów jeszcze bardziej je skomplikował.

Dla tego aktywnego na kilku kontynentach reżysera zabawa możliwościami sceny i kliszami popkultury to chleb powszedni. Realizował opery w plenerach, wpuszczał wodę na scenę ("Eugeniusz Oniegin"), odwracał dekoracje do góry dnem ("Łucja z Lammermoor"), a "Don Giovanniego" pokazał przez pryzmat filmu "Osiem i pół" Felliniego. Akcję "Miłości do trzech pomarańczy" umieścił w domu dla seniorów - aby rozweselić pensjonariuszy, lekarze inscenizują baśń sceniczną. Pomysł nienowy - wystarczy wspomnieć film Jacka Bławuta "Jeszcze nie wieczór", w którym aktorzy seniorzy wystawiają "Fausta", "Falstaffa" w reżyserii Christopha Loya w Deutsche Oper w Berlinie, film "Il Bacio di Tosca" Daniela Schmida. Znaniecki swojej koncepcji nie przeprowadził wyraziście od początku do końca. Wolał mnożyć pomysły na podkreślenie scenicznej umowności: wielką imitację telewizora, w którego środku toczy się akcja, usadowienie chóru między widzami, którzy stają się współuczestnikami spektaklu. Są też inne tropy: "Lot nad kukułczym gniazdem" (znęcanie się nad pacjentami), "Nagi instynkt" (czarownica Fata Morgana w kostiumie Sharon Stone), młodzieżowa literatura przygodowa, film drogi. Niektóre pomysły znakomite, inne mniej, ale pozostaje wrażenie, że sam reżyser gubi się w tym galimatiasie.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Znanieckiemu, bo to dzięki jego determinacji mamy wreszcie operowego Prokofiewa. A lista innych zaległości jest wciąż długa. Czekają na polską premierę: "Śpiewacy norymberscy" Wagnera (1868), "Gracz" Prokofiewa (1927), "Nos" Szostakowicza" (1928) "Lulu" Berga (1937), "Obrót śruby" Brittena (1954), "Dziewczynka z zapałkami" Lachenmanna (1997), opery Henzego i Sciarrina.

Z operą XX wieku jest w Polsce jak z Wagnerem - przez dekady traktowano ją nieufnie, polegając niemal wyłącznie na kanonie złożonym z wycinkowo potraktowanej twórczości Moniuszki, Bizeta, Verdiego, Pucciniego. Odwilż w ostatnich latach przeszła przez Operę Narodową w Warszawie, Teatr Wielki w Poznaniu, Operę Bałtycką w Gdańsku, Operę Wrocławską. Idzie ku dobremu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji