Artykuły

Gliwice Tadeusza Różewicza

- Bardzo proszę, z łaski swojej, nie podsuwać tych mikrofonów - tymi słowami Tadeusz Różewicz rozpoczął w 1995 roku mowę z okazji odebrania tytułu honorowego obywatela Gliwic. Wybitny poeta w mieście nad Kłodnicą spędził 20 lat - pisze Krzysztof Karwat w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Podobnie było rok wcześniej, gdy w szczelnie wypełnionej ogromnej auli przy ulicy Tyszki w Katowicach z irytacją zsuwał z wysokiego pulpitu podstawowe narzędzia pracy dziennikarzy radiowych i telewizyjnych. Wtedy pretekstem do spotkania była zorganizowana przez Górnośląskie Towarzystwo Literackie sesja naukowa z okazji 50-lecia debiutu autora "Ech leśnych". Kiedy przed paroma laty odwiedził redakcję miesięcznika "Śląsk", zdawało się, że fotoreportera zastrzeli wzrokiem. Tylko 22 stycznia 1999 roku nie mógł bardziej stanowczo zareagować, bo uroczystość nadania mu tytułu doctora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego była przecież wielkim publicznym wydarzeniem.

W przeddzień miałem jednak prawo lękać się, że moje spotkanie z Mistrzem może się nie udać. Nie od dziś wiedziałem, że autor "Niepokoju" nie lubi wymuszonych rozmów, wywiadów właściwie nie udziela, nie przepada za wieczorami autorskimi, no i w ogóle nie cierpi, gdy wokół jego osoby jest za dużo zamieszania. Lekko zatem stremowany, punktualnie co do sekundy, zapukałem do drzwi pokoju hotelowego. Różewicz był rozluźniony, uśmiechnięty, przygotowany. Jego żona Wiesława chwilę wcześniej dyskretnie wyszła na miasto. Byliśmy sami.

Ciężarówką, pociągiem, tramwajem

Skąd wziął się Górny Śląsk w jego biografii? Przecież urodził się w Radomsku, a lata okupacyjne i partyzanckie połączyły go z ziemią częstochowską i kielecką? Potem był Kraków. No i dlaczego - mimo że przez z górą 18 lat mieszkał w naszym regionie - był właściwie niezauważalny i niezauważany, nie licząc śladów zawartych w prywatnej korespondencji z Julianem Tuwimem czy Julianem Przybosiem?

- Z żoną poznałem się w roku 1943, może 44 - wspominał Różewicz. - Byliśmy w tej samej siatce konspiracyjnej Armii Krajowej w obwodzie Radomsko. Moja żona znalazła się w Gliwicach zaraz po wojnie, zresztą wraz z całą grupą akowców. Najpierw pracowała w misji Czerwonego Krzyża, która zajmowała się odnajdywaniem zaginionych podczas wojny ludzi, jeńców, więźniów lagrów. Ja zaś studiowałem w Krakowie, więc odwiedzałem na Śląsku żonę i jej rodzinę. Najpierw jechało się ciężarówką do Katowic, potem pociągiem bądź tramwajem do Zabrza, zdaje się 11, przez Chebzie. A potem dopiero do Gliwic, przez Zwycięstwa do Zygmunta Starego, gdzie była pętla. Tam stał dom, do którego przeniosłem się gdzieś koło 1949 roku. Pierwsze ślady mojego pobytu w Gliwicach znalazły się w tomiku wierszy i satyr, wydanym przez Spółdzielnię Inwalidów w Częstochowie. Tam zamieściłem m.in. wiersz pt. "Dzień w Gliwicach".

Sprawdzam u różewiczologów. Książeczka nosiła tytuł "W łyżce wody". I dopisek - "Satyry". Wprawdzie poeta zamieścił "Dzień w Gliwicach w roku 1945" w tomie "Uśmiechy", ale nie włączał go już do późniejszych, wielokrotnie wznawianych wyborów.

Życie wybrało Gliwice

Te prawie dwie dekady, które Ta- deusz Różewicz przeżył na Górnym Śląsku, to czas rozkwitu jego poetyckiego talentu. Wprawdzie przyjechał do Gliwic już po - z najwyższą uwagą przyjętych - tomikach "Niepokój" i "Czerwona rękawiczka", to jednak jego pozycja w środowisku literackim wcale nie była stabilna. Wprost przeciwnie - na mnożących się spotkaniach dyskusyjnych, w publicznych i prasowych sporach literackich o przyszły kształt poezji polskiej jego nazwisko pojawiało się nie zawsze w korzystnym świetle. Do głosu zaczęli dochodzić literaccy ideolodzy, specjaliści od socrealizmu, którym nie podobało się, że młody poeta snuje pesymistyczne wizje świata, że nie potrafi i nie chce oderwać się od obrazów rozpadu wartości i wojennej schedy.

Gliwice dla Różewicza to też był rodzaj emigracji. Wewnętrznej. Decyzję o likwidacji krakowskiego mieszkania i oderwaniu się od kręgów, które owładnęły ulicę Krupniczą - gdzie mieściła się siedziba Związku Literatów - chyba podjął bez większego żalu, skoro już wcześniej pisał w liście do Przybosia, że w Krakowie "nie ma do kogo ust otworzyć" i "nie ma ludzi, którym o coś w ogóle chodzi". Próbował zatem szukać lepszej atmosfery w stolicy, tam drukował. Marzył o wyjeździe do Paryża. Daremnie. Wybrał - czy raczej życie za niego wybrało - Gliwice. Ci, którzy go znali, dziwili się tej decyzji, a może nawet do pewnego stopnia mu współczuli. Wtedy, tuż po wojnie, to była bliżej nieznana prowincja. Prowincja obca. Politechnika Śląska dopiero się tworzyła. Lwowska inteligencja w jakże wielu przypadkach musiała "siedzieć cicho". Miasto było zasiedlone przez ludzi z różnych stron kraju.

"Były to lata niełatwe - mówił Różewicz, odbierając godność honorowego obywatela - nie tylko w życiu moim i mojej rodziny, ale w życiu całego społeczeństwa Gliwic. Była to społeczność bardzo złożona: Ślązacy, rodowici Ślązacy, Niemcy, Polacy, napływowa masa ludzi ze wschodnich kresów Polski, ale także z Polski centralnej. To był tygiel. Tygiel narodów".

Ale wtedy słowa "wielokulturowość" nie znano, nie używano. Ani nie ceniono wartości, które mogłyby za nim stanąć. Raczej chodziło o zglajszachtowanie społeczeństwa. Stalinizm wkraczał w swój najbardziej mroczny etap. Żyło się biednie i w lęku przed tym, co może przynieść następny dzień. I Różewicz też żył niemalże w ubóstwie, zawdzięczając możliwość skromnej egzystencji i tworzenia wyrozumiałości oraz troskliwości swych najbliższych. Zwłaszcza żony. Jeszcze wiele lat będzie musiało upłynąć, zanim nie będzie się musiał martwić o chleb i żywność - także tę reglamentowaną, skoro w sklepach mięsnych nie chciano respektować jego "związkowo-literackich" kartek. To one w pewnym sensie nadal łączyły go z Krakowem. Do oddziału katowickiego związku nigdy nie przystał. Nie szukał wsparcia w metropolii, nawet tak wątpliwej, jaką wówczas była stolica naszego województwa.

- To się łączyło z sytuacją polityczną - wyjaśniał w przeddzień otrzymania tytułu doctora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. - Świadomie nie chciałem mieszkać w dużym ośrodku. Należałem do Związku Literatów Polskich w Krakowie, czyli praktycznie nie należałem nigdzie, na zebrania raczej nie jeździłem. Nie byłem aktywistą związkowym, nie należałem do żadnych komisji ani innych organizacyjnych struktur. Wtedy literatów gonili i dręczyli jakimiś deklaracjami i zobowiązaniami. Chciałem tego uniknąć.

Daleko od śląskiego konformizmu

Tadeusz Różewicz zjawił się w Gliwicach jako poeta "gotowy". Rychło przekroczył trzydziestkę. Dojrzewał, wkraczał w coraz to nowe obszary literatury. Dawno porzucił użytkowe dziennikarstwo, tuż po wojnie uprawiane "dla chleba". Na rynek trafiały jego nowe tomy wierszy. Październik 1956 roku otworzył przed nim nowe szanse, choć radykalnie jego sposobu życia i bycia nie zmienił. Ale drzwi prowadzące do "domu z wieżyczką i zielonymi szybkami w oknach" jakby się nieco szerzej otworzyły. Pojawiali się w nich także tłumacze. Najpierw z Czechosłowacji i Jugosławii, potem z obu państw niemieckich, Szwecji, ZSRR itd. itp. Nikt już nie miał wątpliwości, że "wiersz różewiczowski" to pojęcie nie tylko z zakresu bieżącej krytyki czy poetyki, ale także przyszłej historii literatury polskiej. I szerzej - europejskiej.

Tymczasem w Katowicach Różewicz właściwie w ogóle nie był obecny. Nie uczestniczył ani w żadnych działaniach, ani w spotkaniach czy sporach środowiskowych. Jakby w ogóle go tu nie było. Wydał w Katowicach tylko jedną, niewielkich rozmiarów książkę - 44-stronicowy "Głos Anonima". To mniej niż mało, zważywszy, że dzisiaj bibliografia jego książek (łącznie z wydaniami zagranicznymi) liczy ok. 200 pozycji. Dlaczego tak się stało? "Z rozmaitych względów, o których teraz tu nie będę mówił" - oto jego żelazna odpowiedź. Grzeczna, ale dziwnie wymijająca. Cóż, artystyczne Katowice tamtych lat (mowa także o plastykach, a Różewicz jako historyk sztuki zawsze utrzymywał kontakty z zaprzyjaźnionymi malarzami) uchodziły, mówić delikatnie, za dość serwilistyczne wobec władzy, a w każdym razie tak bliski styk kultury, polityki i propagandy musiał Różewiczowi nie odpowiadać.

Nie znaczy to jednak, że nigdy nie wychodził ze swej samotni, że ryglował drzwi. Najbliższe związki, z czasem przeradzające się w przyjaźń - okazało się, że 10-letnia różnica wieku nie stanowiła problemu - łączyły go ze Zdzisławem Hierowskim, doświadczonym, wybitnym krytykiem literackim, tłumaczem i bohemistą. Potem przedwczesna śmierć Hierowskiego niemal zbiegła się z wyjazdem Różewicza do Wrocławia.

"Kartoteka" z Gliwic

Po Październiku Różewicza zaczęli odwiedzać również gliwiccy studenci, młodzi poeci, przyszli aktorzy i reżyserzy. Oni wiedzieli, że mają na miejscu kogoś niezwykłego. Nazwiska niektórych z nich pojawią się w pierwszej części poematu "Acheron w samo południe":

Katarynka?

jesienny wieczór?

to był jakiś student

Lachman Pszoniak może Raskolnikow

Dejka Władek Karbowicz

zaraz będzie kino Bajka

i zakład pogrzebowy

chodzę dwadzieścia lat

tymi ulicami (...)

Do tej listy nazwisk "młodych gniewnych" trzeba by dopisać co najmniej jeszcze dwa: Andrzej Barański to przyszły reżyser filmowy, Jan Klemens - to aktor i reżyser, późniejszy wieloletni dyrektor Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Wtedy ci młodzi ludzie marzyli o własnym teatrze, o innym teatrze.

A przez kraj akurat przeszła, niczym wielka nawałnica, Różewiczowska "Kartoteka" - bodaj najważniejsza z powojennych polskich sztuk. Oczywiście, napisana w Gliwicach. Teatry profesjonalne, choć przeżywały nie tylko polityczną, bo i repertuarową "odwilż", nie od razu rzuciły się na sztuki autora "Niepokoju". Jeszcze nie wiedziały, "czym je się je". Jeszcze się chwilę ociągały, jeszcze się obawiały. Gliwiccy studenci nie czekali. No, i mieli swoje grupy: Step, STG. To właśnie tutaj doszło do prapremierowych wystawień sztuk "Spaghetti i miecz" i "Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja". To właśnie w "czarnym mieście" nad Kłodnicą Różewicz napisał serię swych najważniejszych sztuk: "Grupę Laokoona", "Śmiesznego staruszka", "Wyszedł z domu", "Akt przerywany", "Stara kobieta wysiaduje". W połowie lat 60. nagle stał się klasykiem. Choć akurat to słowo jakoś do niego nigdy dobrze nie przylegało...

Sztuki pewnego poety

Różewicz na splendory i szczególne względy w Gliwicach nie mógł liczyć. Zresztą pewnie nie liczył. "Nasza mała stabilizacja" miała na Górnym Śląsku, co się zowie, gomułkowskie oblicze, jeszcze surowsze i bardziej antyinteligenckie niż w innych regionach kraju. Czy wszyscy jej ulegali? Oczywiście, nie. Jak to zwykle bywa, to młodzi najsilniej wyrywali się spod ideologicznej sztancy. Nie inaczej było w Gliwicach.

Znajdziemy tego literackie świadectwo w debiutanckiej powieści "Ciepło, zimno" Adama Zagajewskiego. Akcja toczy się w połowie lat 60. m.in. w Gliwicach, zaś główny bohater, licealista Krzysztof, nosi pewne cechy jej autora: "Od strony kulturalnej patronował (...) teatr studencki, wystawiający sztuki pewnego poety, Tadeusza Różewicza, który tu nawet mieszkał i spacerował z synami tą sama trasą, doliną potoku, gdzie Krzysztof odbywał pierwsze spacery z dziewczynami. Młodzi inżynierowie, wychowankowie miejscowej politechniki, zdejmowali swoje popielate garnitury, ciemnozielone koszule i brązowe krawaty, przebierali się w białe fartuchy, na ręce wkładali gumowe rękawice, kalosze na nogi i, gruntownie przeobrażeni, uczyli się na pamięć tekstów tego poety, który podobno mieszkał przy ulicy Zygmunta Starego, tak mówiono, lecz wiadomość ta jest nie potwierdzona (...)".

W następnych latach młodzi twórcy generacji Nowej Fali, w tym m.in. Zagajewski, a także dojrzewający w Gliwicach jego rówieśnik Julian Kornhauser będą toczyć zażarte poetyckie spory z estetyką Różewiczowskiego wiersza. Ale właściwie nigdy do końca jej nie odepchną.

"Matka odchodzi" w Gliwicach

Kiedy wydawało się, że śląski rozdział życia i twórczości Różewicza na zawsze został zamknięty, pod koniec lat 90. niespodziewanie otrzymaliśmy porcję niecodziennej literatury. Niby wiedzieliśmy, że w którejś z jego poetyckich szuflad - być może - odnajdą się "Kartki z gliwickiego dziennika", ale nie mogliśmy być pewni, kiedy i czy w ogóle zostaną wydobyte na światło dzienne. "Matka odchodzi" - bo taki tytuł nadał swym niezwykłym notatkom Różewicz - stała się wydarzeniem. W roku 2000 książka otrzymała literacką nagrodę Nike. Ten laur nikogo nie zdziwił i nie zaskoczył. Jak nigdy wcześniej i nigdy potem.

Oto zapis jednego z najbardziej dramatycznych momentów w życiu poety. Jesteśmy w Gliwicach:

"16 lipiec 1957 rok

Godz. 1 w nocy Matka umiera. >>Weź mnie<<. Jest godzina 10 rano matka jeszcze nie umarła. Zerwała się ulewa. Ani Ojciec ani Staś jeszcze nie przyjechali. >>Weź mnie weź mnie mamo<< wyciągnęła ręce nie nie do mnie.

Matka umarła o godzinie 10.20 rano.

Carcinoma ventriculi".

Cztery dni później 36-letni poeta zanotuje: "Twój grób jest na małym cmentarzu; dokoła pola, a przy grobie wielkie kasztany. Na krzyżu jest tabliczka z twoim imieniem i nazwiskiem - i słowa >>prosi o westchnienie do Boga<<- to ja i Staś podyktowaliśmy te słowa przedsiębiorcy pogrzebowemu (...)".

W końcu nadchodzi, bo musi nadejśćpierwsza niedziela bez Matki. "Próbowałem coś zrobić - skarży się sam sobie poeta. - Ale nie mogę. Pada deszcz. Jest przedpołudnie ciemne puste. Moje powiatowe - przemysłowe miasto (...)".

A jednak Różewicz napisał o Gliwicach: "moje"... Także dlatego, a może przede wszystkim dlatego, że w nim ciągle jego "Matka odchodzi".

Tadeusz Różewicz o Śląsku

Sąsiedzi z domu z wieżyczką

"Mieliśmy przyjaciół bardzo bliskich z ludności śląskiej, miejscowej. Pamiętam nazwisko Chroboków.... tak, Chroboków... Przede wszystkim z wielką sympatią wspominam Hajoków; to był ślusarz z zawodu. Odstąpili nam kilka grządek na swojej działce, w ogródku działkowym na >>Ptasiej dzielnicy<<. Byli to sąsiedzi z tego samego właśnie domu, z wieżyczką" (ze wspomnień).

Spacer za miasto

"To był pierwszy spacer po tej długiej, najdłuższej, jaką pamiętają moi chłopcy, zimie. Przeszliśmy kawałek ulicą, koło kina >>Jutrzenka<<, a potem dróżką koło cmentarza. Przed nami leżały pola. Niebo było zasnute dymami, które wiatr niósł od >>węglowej niecki<<. Trawa wygnieciona, pokryta błotem przypominała sierść krowy, co przenocowała w ciemnej obórce i oblepiona jeszcze plackami mierzwy nagle wyszła na słońce. W tej zgniecionej, wyliniałej trawie tu i tam świeciła już białoróżowa stokrotka"

(Opowiadanie "Niedzielny spacer za miasto")

Nasze śląskie niebo

"Siadywaliśmy w pokoju, którego ściany od sufitu po podłogi były wyłożone książkami. Za oknami cicha jeszcze ulica Arkadiusza Lisieckiego i zadymione niebo. Nasze śląskie niebo. Inne niż nad Zakopanem i inne niż nad morzem. Nasze śląskie niebo przesłonięte dymem. Do Zdzisława wpadałem prawie zawsze wracając z Krakowa do domu. Zatrzymywałem się w Katowicach, aby z nim porozmawiać, aby go zobaczyć. W ostatnich latach ciągle chorował".

(Wspomnienie o Zdzisławie Hierowskim, katowickim krytyku literatury i publicyście, opublikowane w "Odrze")

***

Krzysztof Karwat jest niezależnym publicystą, znawcą literatury i Śląska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji