Artykuły

Ostachowicz: Robię to, co robię

O premierze z połową rządu na premierze "Nocy żywych Żydów", o tym, czy ma coś wspólnego z Tarantino i o swych dalszych literackich planach opowiada Igor Ostachowicz, słynny PR-owiec i doradca Donalda Tuska.

Gdyby ktoś powiedział Panu, że napisał Pan bajkę, to obraziłby się Pan?

- Bajkę? Nie, bo bajka to nic złego, tyle że nie napisałem bajki. Według recenzentów Pana powieść to moralizatorska bajka o dojrzewaniu, w której bohater ze społecznie wyobcowanego liberała staje się świadomym i zaangażowanym obywatelem. Pasuje?

- To bardziej "moralizatorska" mi się nie podoba.

Sformułowanie "moralizatorska bajka" Pana obraża?

- Jeśli pojawia się wybór między dobrem a złem, lub jeśli opowieść dotyczy strasznej zbrodni, to oczywiście łatwo o taki epitet. Ale starałem się, by nie można było podsumować tej książki słowem "moralizatorska".

Napisał Pan książkę w konwencji horroru z wątkami jak z kina Tarantino. A sztuka miała być w rodzaju "Bękartów wojny"?

- Nie chcę odpowiadać za autorów przedstawienia. Jeśli chodzi o samą powieść i Tarantino, to jest tak, że w pewnym momencie książka wymyka się autorowi z rąk. Zanim napisze się pierwsze zdanie, ma się nad nią pełnię władzy, z każdym następnym ta władza topnieje, aż po wydaniu zanika zupełnie. Książka żyje własnym życiem i dzieją się z nią różne rzeczy. A nawet sama zaczyna wpływać na autora. Źródłem zestawiania mnie z Tarantino jest pierwsza dobra, poprzedzona uważną lekturą recenzja, w której właśnie odwołano się do "Bękartów wojny" Tarantino. To było na tyle trafne i zręczne, że przylgnęło.

Najpierw książka, potem spektakl, teraz film. Kariera pisarska się rozwija?

- Pozwoli pani, że spuszczę skromnie oczy. A poważnie, to bardziej będzie to zależało od kolejnych książek, które napiszę.

Wzoruje się Pan na jakimś pisarzu? Nie.

- A jest pisarz, o którego karierze chciałby Pan dorównać?

- Nigdy nie miałem ochoty, żeby powiedzieć o sobie: "Jestem politykiem, jestem pielęgniarzem, jestem pisarzem, jestem kimś tam". To nie jest coś, czego bym chciał. Co się przydarzy. Pan bierze? Biorę albo robię. To nie jest tak, że chciałbym dostać stempel albo legitymację, że jestem wykwalifikowanym pisarzem, numer taki i taki.

Nie chciałby mieć Pan stempla PR-owca Donalda Tuska, który wygrał dla niego kolejną kampanię?

- Gdybym chciał, to nie byłby nasz pierwszy wywiad. Byłbym od kilku lat w mediach. Tymczasem tego unikałem. Robię to, co robię. Wydaje mi się, że to jest dosyć pożyteczne nie tylko dla mojego szefa, ale też dla wszystkich innych. I tyle.

Ile jest Igora Ostachowicza w Donaldzie Tusku?

- Bez przesady. W ogóle nie ma.

Największe porozumienie w PO ma Pan z Rafałem Grupińskim? Przecież to też literat jak Pan, a takich w PO ze świecą szukać. - Rafał jest człowiekiem literatury, nawet bardziej niż ja. Lubimy się i tyle.

W promocji, sprzedaży książki na pewno pomaga to, że jest Pan doradcą premiera.

- Nie. To pani skrzywienie zawodowe, bo żyje pani w tym samym świecie, w którym ja funkcjonuję. Większość ludzi ma politykę głęboko w nosie. Co do sprzedaży książki - myślę, że nawet wręcz przeciwnie. Wiele osób, które czytają normalnie książki, może zniechęcać, że autorem jest jakiś gość związany z polityką. Usłyszał Pan coś takiego podczas spotkań z czytelnikami?

- Nie mam spotkań z czytelnikami.

Dlaczego?

- Bo nie lubię. Gdyby to było możliwe, mógłbym z czytelnikami rozmawiać indywidualnie albo z każdym z nich przejść się po parku. Odczuwam natomiast niechęć na myśl o spotkaniu z salą czy z mediami.

W czasie kampanii o wiele mniej czasu na pisanie książki?

- Oczywiście, że tak.

Czyli teraz tylko w samolotach z premierem?

- Samolot jest genialny. W ogóle uwielbiam podróżować. Bo to czas wyłączony z grafika. Żałuję, że nie jeździmy pociągiem do Brukseli.

To może trzeba namówić premiera na tuskopociąg?

Ja mam więcej czasu od innych, bo nie mam w domu telewizora. Nie jestem też na portalach społecznościowych, w przeciwieństwie do pani. Mam pracę, z której wychodzę, i mogę robić, co chcę. Czas muszę podzielić jedynie na czytanie i pisanie książek. Z jednej strony, korci mnie, żeby poczytać, z drugiej - muszę coś skreślić i poprawić.

Jak się Pan czuł. kiedy na premierę spektaklu przyszło pół rządu? - Premier powiedział: "Hania, chodź! Paweł, Tomek Siemoniak, też idziecie!'? Premier nikogo do niczego nie namawiał.

Raptem stali się miłośnikami teatru?

- Dlaczego raptem? Premier często do teatru nie chodzi.

Nikt z nas nie chodzi tak często, jakby chciał. Nie mamy na to czasu. Ja ze wszystkimi osobami, które zaprosiłem, jestem dosyć blisko, pracuję z nimi. Zaprosiłem ich, bo to było ważne dla mnie wydarzenie.

Donald Tusk w tym czasie miał przedstawienie swojego wnuka, który grał kurczaka. Pan bliższy niż rodzina?

- Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem bardzo zaskoczony. To była taka mieszanina uczucia wdzięczności i wyrzutów sumienia. Nie wiedziałem o tym. Sam mam sześcioletnią córkę i wiem, co to znaczy. Jeśli muszę ominąć jakikolwiek występ córki, to nie mogę sobie tego wybaczyć.

Ma Pan czas dla córki?

- Czasem się nie udaje. To kwestia priorytetów. Jest taki motyw w filmach, w którym bohater właśnie ma zrobić coś osobistego, np. pocałować dziewczynę, i zawsze wtedy dzwoni telefon, albo pędzi na złamanie karku, żeby po jakiejś akcji zdążyć właśnie na przedstawienie dziecka. Na szczęście w życiu, przynajmniej moim, nie jest tak źle i na ogół mogę po prostu przyjść o czasie i usiąść w pierwszym rzędzie z aparatem w ręku.

Czyli jest życie poza rządem, nawet dla PR-owca Tuska.

- Oczywiście, że jest. Poza rządem musi Pan uważać? Ludzie rozpoznają, zaczepiają doradcę premiera? (śmiech) Jak się zmienia wartownik pod kancelarią, to każe mi wyjąć dowód i mnie legitymuje. Taki jestem rozpoznawalny. Zresztą strażnicy w Sejmie też nie wiedzą, kim jestem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji