Artykuły

Gitara, gwiazdy i teatr, czyli lubię moją samotność

- Mówiąc, że aktorstwo to mój zawód, myślałem o świadomym wyborze. A tego nie dokonałem wcale w momencie, w którym zdecydowałem, że chcę zostać aktorem. Dopiero na uczelni dotknąłem całej tej ideowo-estetycznej otoczki dotyczącej aktorstwa. a ponieważ chciałem być wyrazisty, wziąłem ją sobie mocno do serca i przez parę lat po ukończeniu szkoły byłem dosyć radykalny i momentami trudny do zniesienia. Świeżo upieczeni absolwenci szkół artystycznych z lekkim przerostem ambicji to trudny gatunek. Niemniej dopiero w tym właśnie czasie podjąłem świadomą decyzję o tym, że chcę być aktorem - mówi RADOSŁAW KRZYŻOWSKI, aktor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

W Wyzwoleniu Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze STU, u Krzysztofa Jasińskiego, który w typowy dla siebie sposób bawi się konwencją, gra Pan nie tylko wyśmienitą rolę, ale także... na gitarze basowej! Znany i uznany aktor grający na basie? To rzadki widok.

- No tak... (śmiech) Krzysztof Jasiński zaordynował, aby każdy z aktorów przyniósł instrument, na którym potrafi grać. Ja przyniosłem bas i tak już zostało.

Jak to się zaczęło z gitarą? Od obozów i ognisk pod gwiazdami?

- W zasadzie tak. W harcerstwie grałem na gitarze akustycznej. Gitara basowa pojawiła się dopiero z końcem szkoły podstawowej. Była połowa lat 80., kulminacja boomu rockowego, rockowa kontestacja, wszyscy wtedy zakładali zespoły rockowe. Punkowcy udowodnili, że nie trzeba umieć grać, żeby założyć zespół, i wszyscy byliśmy temu wierni. Wystarczyło znać dwie funkcje na gitarze (śmiech).

Był Pan też wokalistą w zespole?

- Cóż, koledzy grali lepiej ode mnie na gitarach, na perkusji też grać nie umiałem, więc zostało śpiewanie. Tak się wtedy montowało kapelę. Zajmowałem się również wyszukiwaniem tekstów. Bardzo chcieliśmy śpiewać po angielsku. Jak wszyscy. Uważaliśmy, że po angielsku nawet zupełny banał brzmi inaczej. Więc teksty dawaliśmy znajomym do tłumaczenia na angielski. Ale lepiej nie sprawdzać, jaka była jakość tych tłumaczeń (śmiech). Za to kompozycje były nasze.

Jako młodzieniec nosił Pan długie włosy i wyśpiewywał bunt?

- Nigdy nie miałem okresu strasznego buntu. Miałem bardzo fajną sytuację w domu, bardzo liberalnych rodziców, którzy na wiele mi pozwalali. Więc starałem się nie przekraczać granic, które były daleko przesunięte. Nie miałem powodu ani potrzeby, żeby się buntować. Zapuszczałem tylko grzywkę a la Ciechowski, bo Republika była wtedy niesłychanie popularnym zespołem, nadal zresztą darzę ich podziwem.

Jakich zespołów słuchał Pan wtedy?

- Bardzo różnej muzyki. Ale zespołem mojego życia byli i pozostaną Beatlesi. Już w wieku 6 lat śpiewałem sobie w domu ich piosenki. Mam ich muzykę w sobie.

Kolekcjonuje Pan ich płyty?

- Właśnie nie. To pewnie dziwne, ale ich płyt nie mam. Przymierzam się do kupna ich Złotej Kolekcji, która niedawno wyszła, i cały czas to odkładam. Są ciągle ważniejsze wydatki, ale oczywiście, chcę to mieć, powinienem mieć u siebie w domu.

Jest Pan samoukiem, jeśli chodzi o grę na gitarze? Podczas spektaklu świetnie Panu szło!

- Bo ja na basie gram od dawna, tylko miałem bardzo długą przerwę.

Umówmy się, że z muzyki się nie wyrasta.

- Z muzyki się nie wyrasta, fakt, ale po ukończeniu szkoły teatralnej stwierdziłem, że więcej czasu poświęcam graniu na gitarze niż na scenie. Musiałem podjąć decyzję, czy jestem aktorem, czy chcę być muzykiem - i stwierdziłem, że jednak aktorem. Sprzedałem więc moją piękną gitarę, czego żałuję do dziś.

Wróćmy do ognisk pod gwiazdami, a właściwie do gwiazd, Pana wielkiej pasji. Czy podglądanie Wszechświata zaczęło się od zaczytywania się książkami sciencefictionl Pociągał Pana Lem?

- Zaczęło się od komiksów i fascynacji zjawiskiem UFO, książki i filmy przyszły później. Pamiętam, że bardzo duże wrażenie zrobiła na mnie rosyjska ekranizacja powieści Lema "Test pilota Pirxa". Potem sięgnąłem po inne jego książki, ale gwiazdy i gitara szły ze sobą w parze, a raczej równolegle. Książki SF krążyły między ludźmi, egzemplarze były zaczytane, brudne i wymięte. Tak naprawdę wyobrażenie o Wszechświecie zmienił mi Atlas nieba, który kiedyś dostałem. Do dziś pamiętam ten moment, jak leżę w łóżku i oglądam strona po stronie. Zdumiało mnie, że niektóre gwiazdy mają takie niesamowite nazwy, że są zorganizowane w gwiazdozbiory, że w każdym z nich jest gwiazda najjaśniejsza. Wtedy poczułem, że chciałbym się na ten temat dowiedzieć czegoś więcej. I zapisałem się do Kółka Astronomicznego, które działało przy MDK w Opolu. Wtedy po raz pierwszy spojrzałem w niebo przez lunetę. Zacząłem się też uczyć mapy nieba.

Czego Pan tam szukał, na niebie, wśród gwiazd?

- Nie wiem. To jak odkrywanie nowego lądu. Nie wie się, czego się szuka, tylko znajduje.

I co Pan znalazł?

- Świadomość ogromu Wszechświata. I wydawało się, że wsiąkłem w tę astronomię na dobre. Ale przyszło liceum, potem studia, zaabsorbowały mnie zupełnie inne sprawy i o gwiazdach przypomniałem sobie wtedy, gdy byłem już dyplomowanym aktorem.

I wstąpił Pan do Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, a to już brzmi poważnie.

- Faktycznie, poświeciłem się temu hobby na parę lat, kupiłem teleskop i każdą pogodną, bezksiężycową noc starałem się spędzać na obserwacjach. A proszę mi wierzyć, jest na co popatrzeć. Gołym okiem w zasadzie widzimy tylko gwiazdy Drogi Mlecznej, nie widzimy odległych galaktyk. A teleskop, nawet niewielki, otwiera nam okno na Wszechświat. Możemy obserwować obiekty oddalone od Ziemi o kilkadziesiąt milionów lat świetlnych. Nawet trudno to sobie wyobrazić. To robi wrażenie.

Powiada się, że gwiazdy świecą zimnym, obojętnym blaskiem, są samotne. Odczuł Pan samotność? Czym jest samotność dla Pana?

- Samotność według mnie jest pierwotnym i permanentnym stanem człowieka. Niby od zarania żyjemy w zbiorowościach, ale poczucie samotności nam stale towarzyszy. Oswojenie się z samotnością, zaakceptowanie i polubienie jej na pewno bardzo ułatwia życie. Są tacy, którzy samotności wręcz potrzebują, ponieważ jest dla nich inspirująca. Oczywiście różne skutki może mieć samotność wymuszona. Jeśli jest ścianą, przez którą nie sposób się przebić, bywa, że jest nie do zaakceptowania. Generalnie uważam, że samotność potrafi być bardzo twórcza. Lubię moją samotność.

A zimno? Obojętność? Nie uważa Pan, że dużo tego w naszym realnym życiu? Umie się Pan przed tym bronić?

- Zważywszy, ilu nas jest, a jest nas cholernie dużo, to właściwie cud, że taka kupa ludzi potrafi ze sobą żyć, rozmawiać, egzystować. Myślę, że obojętność jest tylko skutkiem. To nie jest nasz stan przyrodzony. Przecież widząc kogoś, kto chce się rzucić z mostu, człowiek instynktownie chce mu pomóc. Taki jest nasz instynkt, umiejętność współczucia jest najpiękniejszą cechą naszego gatunku. Obojętność jest skutkiem jej zaniku. Oczywiście, że współczesny świat jest bardzo zrelatywizowany, mimo to ludzie lgną do siebie. Ale bycie w zbiorowości wymaga od nas częściowej rezygnacji z osobistej wolności. A dziś ludzie chcieliby jednocześnie funkcjonować w grupie i w sposób nieskrępowany manifestować swoją indywidualność. Tymczasem zawsze coś odbywa się kosztem czegoś. Trudno być równocześnie wolnym i bezpiecznym. Nie da się. Te dwa stany ze sobą nie konweniują. Zawsze więc jest to kwestia naszej decyzji. Owszem, życie jest teraz coraz szybsze, a do obojętności prowadzi zbyt duże skupienie się na sobie. Ale mam wrażenie, że na co dzień nie widzi się jej aż tak, jak się o niej mówi.

Dziś sam Pan jest gwiazdą. I obraca się wśród gwiazd. Jak się żyje na parnasie?

- Nie mam pojęcia (śmiech), większość ludzi nie wie nawet, jak się nazywam, więc o czym my mówimy. Owszem, niektórzy znają mnie jako doktora Sambora, to wszystko. Trochę inaczej wygląda to może w Krakowie, gdzie publiczność zna mnie z teatru. Ale do bycia gwiazdą, to jeszcze ho, ho...

Zna Pana na przykład ze wspaniałej roli Hamleta w Teatrze STU. Duch się wtedy pojawił, a jakże. Czy w dzieciństwie miewał Pan jakieś spotkania z duchami?

- Och, faktycznie jako dziecko miałem bogate życie metafizyczne. Nawet spirytualne, mógłbym rzec. Przeżywałem w związku z tym dużo strachu, choć to może teraz brzmi śmiesznie. Ale strach okrytego kołdrą po uszy, spoconego dziecka, które zaśnie tylko przy zapalonym świetle, jest bardzo realny. Moja wyobraźnia płatała mi różne figle. Teraz jako dorosły człowiek musiałem się zmierzyć z duchem, tym razem w teatrze (śmiech), A na poważnie, dla każdego aktora grającego Hamleta scena z duchem jest wyzwaniem.

To, przed czym Pan uciekał w dzieciństwie, trzeba było teraz zagrać. Na serio.

- No tak. A serio? Jeśli Pani pamięta, scena rozmowy z duchem odbywa się w deszczu, czyli pod prysznicami. Te zewnętrzne mają wodę leciutko ogrzaną. Natomiast z tych wewnętrznych, tych pod którymi stoi Hamlet, płynie zimna woda z kanalizacji. Więc jak gramy "Hamleta" w grudniu czy styczniu, to woda ma temperaturę 4 stopni. Lodowata! I naprawdę nie myśli się wtedy o żadnych duchach, tylko próbuje się to przetrwać. Ból malujący się na twarzy, naprawdę nie jest zagrany tylko prawdziwy (śmiech) Jest potwornie zimno! Mówili mi potem, że wyglądałem, jakbym nie mógł złapać oddechu, i tak, ja nie mogłem złapać oddechu! A zanim przywykłem do tej potwornej temperatury, scena już się kończyła!

A po latach znowu "Hamlet", również w STU, tym razem rola Klaudiusza. Pokazał Pan człowieka w całym jego skomplikowanym i sprzecznym wymiarze. Klaudiusz nienawidzący i jednocześnie nienawidzący nienawidzić. Cierpiący, przyjmujący cierpienie i jednocześnie bez wewnętrznej zgody na to cierpienie, pyszny i równocześnie upadający pod ciężarem własnej pychy. Wielka rola. Jak się tworzy takie role? Jak Pan pracuje nad rolą?

- Tak naprawdę robiłem tylko pewnego rodzaju zastępstwo, dublurę. Dlatego że myśmy nie robili "Hamleta" od nowa. To było z założenia wznowienie. W odmłodzonej obsadzie. Tak samo jak młodzi Hamleci musieli wejść w moje dawne sytuacje, tak samo ja odtwarzałem rysunek stworzony przez Krzyśka Globisza. Bo kiedy ja grałem Hamleta, Klaudiusza grał właśnie on. A jego rola była tak pełna pomysłów, tak nieoczekiwana, ze świetnymi intuicjami, że nie miałem żadnego problemu, aby powiedzieć, biorę to, co on zrobił. Bez żadnych wyrzutów sumienia. Bez chęci uprawiania tu za wszelką cenę własnej twórczości. Wziąłem to, bo było dobre. Bo tropy były właściwe. W tej roli dlatego jest tak wiele, bo jej współautorem jest Krzysiek Globisz. Wymyślił rozwój tej postaci, zainspirował mnie. Owszem, próbowałem zrobić tę postać po swojemu, ale tak, aby utrzymać tamtą drogę, którą on wymyślił. Zmieniać wszystko byłoby bez sensu. A jak tworzę rolę? Nie wiem. Nie mam jakiegoś scenariusza pracy. Zresztą nie do końca wierzę w robienie roli jakąś techniką. Bo ilu jest aktorów, tyle technik. Amerykanie mają Metodę, Rosjanie słyną z obłędnej perfekcji. A my plasujemy się gdzieś pomiędzy tą perfekcją a charakterystyczną dla nas duchowością i emocjonalnością. A jeśli chodzi o mnie, no cóż, każda rola jest innym doświadczeniem. Są takie, które wymagają ogromnego wysiłku, i takie, do których nie trzeba się specjalnie przygotowywać, ponieważ czuje się duże pokrewieństwo i empatię z postacią. Wystarczy jej oddać przestrzeń w sobie i ona będzie rosła, bo nic nie dźwięczy między aktorem a rolą, nic nie trzeba dodatkowo budować.

Nie odczuł Pan zmęczenia zawodem?

- Nigdy. Udany spektakl to wyzwalające doświadczenie. Kilkuset widzów w pełnym skupieniu - to niesamowita energia. Ciężko byłoby zrezygnować z przeżywania tego. To jest przecież fantastyczne, że ludzie cały czas podejmują wysiłek, aby uczestniczyć w tym specyficznym spotkaniu, jakim jest spektakl teatralny. Bez względu na to, czy przychodzą przeżyć coś istotnego, czy po prostu chcą się zabawić. A my powinniśmy być wobec nich szczerzy. Grać, ale nie udawać, nie pouczać. Spektakl powinien być partnerskim doświadczeniem. Niektórzy artyści lubią myśleć, że są wysublimowanymi intelektualistami, że są ponad publicznością, ale to najczęściej tylko egzaltacja. Sądzę, że w takiej postawie nie ma żadnej szczerości, jest tylko poza. Tacy artyści prostoty boją się jak ognia, ponieważ mylą prostotę z prostactwem. Teatr totalnie skupiony na ego reżysera lub aktora to porażka.

Powiedział Pan, że aktorstwo to zawód. Co ekscytuje Pana w tym zawodzie?

- Mówiąc, że aktorstwo to mój zawód, myślałem o świadomym wyborze. A tego nie dokonałem wcale w momencie, w którym zdecydowałem, że chcę zostać aktorem.

Tak naprawdę nad zawodem, który wybrałem, zacząłem się zastanawiać dopiero w szkole teatralnej. Słuchałem tego, co mówią profesorowie, pewne rzeczy zostawały we mnie, pewne natychmiast ulatywały, ale nie wiedziałem za bardzo, co z tym robić. Przecież przed egzaminami na PWST nie dorabiałem żadnej filozofii do swoich pasji. Robiłem to, co sprawiało mi radość. Lubiłem występować, lubiłem się podobać, miałem w sobie pewien zasób próżności, ale i przekonanie, że jeśli nie będę mógł wyrażać siebie na scenie, czegoś będzie mi brakowało. Niemniej moje wybory dotyczące przyszłości były raczej instynktowne niż świadome.

Dopiero na uczelni dotknąłem całej tej ideowo-estetycznej otoczki dotyczącej aktorstwa, a ponieważ chciałem być wyrazisty, wziąłem ją sobie mocno do serca i przez parę lat po ukończeniu szkoły byłem dosyć radykalny i momentami trudny do zniesienia. Świeżo upieczeni absolwenci szkół artystycznych z lekkim przerostem ambicji to trudny gatunek. Niemniej dopiero w tym właśnie czasie podjąłem świadomą decyzję o tym, że chcę być aktorem.

Ale czy aktorstwo nie jest dla Pana substytutem wewnętrznego wędrowania? Może chodzi tu o ciągłe wędrowanie, takie jak po górach, o doznawanie wciąż nowych wrażeń?

- Aktor, czyli ktoś na tyle arogancki, by poważył się na nieustającą zmianę wcieleń, czy - jeśli ktoś woli - na prezentację najróżniejszych, często sprzecznych ze sobą postaw, sam się skazuje na permanentną wędrówkę. Ale ja to naprawdę lubię. To jest fascynujące. Każda postać to inna rzeczywistość. A rzeczywistość to przecież universum doznań, w tym wypadku za każdym razem innych. Trudność polega na tym, że tworząc role - samemu trzeba je odnaleźć. Nie powinniśmy ubierać roli jak koszuli, która ma na nas pasować, to my mamy tę koszulę wypełnić bez względu na to, jaki ma rozmiar. Ja lubię te poszukiwania. W ten sposób przeżywam swoje życie.

Niełatwo zaaklimatyzował się Pan w Krakowie. Czy towarzystwo gwiazd aktorskich pomogło Panu?

- Gwiazdorstwo krakowskie jest specyficzne, W Krakowie nie brakuje wybitnych aktorów, ale gwiazd tu prawie nie ma. Na przykład: na rok przed zdaniem do szkoły teatralnej nie miałem pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Ewa Lassek, a przecież była to jedna z najwybitniejszych polskich aktorek, ale niekonieczne telewizyjnych. I w dodatku z Krakowa. Czy była gwiazdą? I tak, i nie. A przecież nie ona jedyna. Teraz jest trochę inaczej, każdego można sobie "wygooglować". Ale wtedy jak się kogoś nie znało z telewizji, to się o nim po prostu nie wiedziało. Do dziś Kraków jest w jakimś sensie peryferyjny i gwiazdy krakowskie mają poczucie lokalności. Dlatego jeśli ktoś podejmuje decyzję o pozostaniu w Krakowie, a proszę mi wierzyć, że wiem, o czym mówię, to robi to z całym dobrodziejstwem inwentarza.

A co wpłynęło na decyzję, aby jednak zostać w Krakowie?

- Głównie uwarunkowania rodzinne, ale ja lubię Kraków. To specyficzne miasto, dalekie od łatwego i trywialnego życia. Kraków jest konserwatywny, a przez to wymagający i ciężki do pracy. Mało teatrów, produkcja filmowo-telewizyjna niemal żadna. Pracując tu, trudno zaistnieć szerzej, o zarobkach nie da się niczego miłego powiedzieć, no więc Kraków sam się na peryferyjność skazuje. Ale mnie się ta swoista odporność Krakowa podoba.

Nadal spogląda Pan w gwiazdy, przynajmniej od czasu do czasu? Zastanawia się Pan nad istotą ich istnienia? Szuka Pan sensu? Metafizyki? Odpowiedzi na fundamentalne pytania?

- Ja się raczej nieustannie zdumiewam, bo już wydaje mi się, że coś zrozumiałem, że już o czymś wiem, a okazuje się, że dalej trzeba szukać i pytać. Ale pomimo wątpliwości staram się dawać mojemu byciu i wszystkiemu, co mnie czeka, absolutne tak. Każdy człowiek zadaje sobie pytanie o sens tego, co mu się przydarza, o sens swojego istnienia i czasem od tych pytań można zwariować. Ja staram się po prostu przeżywać swoje życie, nieustannie poszerzając obszar mojej wewnętrznej wolności, i robić to tak, by nie szkodzić innym. Czasem mi się to nie udaje, ale próbuję.

O czym Pan marzy, patrząc w niebo? Ma Pan marzenia?

- Odpowiem trochę dookoła. Po jednym z ostatnich spektakli "Biesów" w Teatrze STU, przedstawienia, które gramy już parę lat, dyrektor Jasiński powiedział mi ciekawą rzecz. Rozmawialiśmy o jednym z monologów Stawrogina, że się ciekawie cały czas rozwija, że pojawiły się w nim nowe tony i że widać - powiedział mi Jasiński - że wyzbywam się ambicji i to dobrze wpływa na jakość tej roli. Myślę, że miał rację. Wyzbywam się ambicji i wyzbywam się marzeń. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi tu o rezygnację. Mówi się, że mamy problem z życiem w czasie teraźniejszym, że współczesny świat jest zorientowany na osiąganie celu. Nieustannie realizujemy jakieś plany czy marzenia, cały czas do czegoś dążymy, żyjemy czasem przyszłym, nie zauważamy tego, co tu i teraz, ale kiedy osiągamy już ten upragniony cel, spełnienie jest tylko chwilowe, szybko przychodzi poczucie pustki i wtedy musimy wyznaczyć sobie cel następny. Ambicje, plany i zamierzenia nadają kierunek naszemu życiu, ale nie nadają mu pełni. Dlatego nie planuję i nie marzę. Najważniejsze jest tu i teraz... Czyli to czy nasza rozmowa jest satysfakcjonująca i czy coś nam daje (śmiech).

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji