Artykuły

Warszawa. "Czarownice z Salem" na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych

Na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w niedzielę "Czarownice z Salem" - spektakl Teatru Wybrzeże, wydarzenie ostatniego sezonu w Trójmieście.

Reżyser Adam Nalepa za "Czarownice z Salem", inscenizację głośnej sztuki Arthura Millera, dostał już kilka ważnych nagród kulturalnych - m.in. przyznawany w plebiscycie "Gazety Wyborczej" w Trójmieście - Sztorm Roku.

Rozmowa z Adamem Nalepą, reżyserem spektaklu

Dorota Wyżyńska: W "Czarownicach z Salem" starał się pan wydobyć treści uniwersalne, nie uwspółcześniał pan nic na siłę, nie dopisywał tekstów. A jednocześnie powstało przedstawienie, które dotkliwie mówi o nas tu i teraz.

Adam Nalepa: Chciałem zaryzykować. Żeby sprawdzić, czy faktycznie potrzebne są komórki, komputery i inne gadżety, by opowiedzieć historię o czasach dzisiejszych. I czy sam fakt, że z dramaturgiem Jakubem Roszkowskim nie uwspółcześniamy tekstu, a jedynie próbujemy oderwać go od konkretnego miejsca i czasu akcji - czyli Salem z roku 1692 czy Ameryki z czasów makkartyzmu - wystarczy, żeby zrobić z tej opowieści uniwersalną. A przez to naszą, czyli polską, czyli dzisiejszą.

W tym kontekście zaskoczył mnie bardzo mój scenograf Maciej Chojnacki, który dla każdej z postaci stworzył kostiumy trochę z innej bajki. Właściwie ich miks na scenie nie powinien mieć racji bytu, ale nagle okazało się, że funkcjonuje, bo uniemożliwia konkretne osadzenie naszej historii w jakimkolwiek kontekście czasowym i pracuje właśnie na tę uniwersalność.

Za "Czarownice z Salem" dostał pan kilka ważnych nagród kulturalnych w Trójmieście? Publiczność reaguje żywiołowo na spektaklu. Czyli taki teatr jest widzom potrzebny?

- Chyba tak, skoro przychodzą. Ale taki teatr także jest potrzebny mnie. I wszystkim, którzy się w niego angażują, bo wszyscy zaangażowali się w niego na sto procent. Czy na scenie, czy za kulisami. Czy właśnie na widowni. Mimo to kocham mojego ojca za to, że odrywając się od mainstreamu, uważa, że moja "Nie-boska komedia" podobała mu się bardziej, bo była trudniejsza do rozszyfrowania. I mam wielki respekt wobec wszystkich, którzy potrafią "wejść" w minimalizm takich moich spektakli jak "Kamień" Mayenburga czy "Sex Machine" Tomasza Mana. Spektakli stawiających jedynie na grę aktorską i na fantazję widza, zmuszonego, żeby skompletować sobie w głowie wszystko to, czego nie dostaje na scenie.

W pana inscenizacjach ważną rolę pełni też muzyka. Jakiej muzyki potrzebował pan do "Czarownic..."?

- Muzyki Marcina Mirowskiego, tym razem w wydaniu na żywo. Muzyki, która byłaby w dialogu z aktorami, reagowała na nich i byłaby jeszcze jednym żywiołem na scenie. Żywiołem niekontrolowanym, bo niepowtarzalnym, niwelującym jakikolwiek automatyzm i przez to czymś bardzo autentycznym, bo rodzącym się na oczach - uszach - widza. Wydaje mi się, że takie potraktowanie muzyki dobrze oddaje w spektaklu to, co było dla mnie ważne. Trudno jest się tu nie zaangażować, odgrywać coś bez pójścia na całość, jeżeli już przy wejściu na scenę dostajesz dawkę deszczu, jeżeli musisz utaplać się w błocie, to potem już wszystko jest możliwe. I żywe. Prawdziwe.

Zadomowił się pan w teatrze Wybrzeże w Trójmieście. Co pana zdaniem jest siłą tego teatru?

- Zespół aktorski. Ciekawy, otwarty, idący w każde ryzyko. Po czterech udanych wspólnych produkcjach nie muszę nikogo do niczego przekonywać. Ufamy sobie. I za każdym razem idziemy o krok dalej i jesteśmy podekscytowani tym, co znajdziemy za horyzontem. Co wcale nie znaczy, że te moje powroty do domu, do Teatru Wybrzeże, są dla mnie miłym relaksem i rozwaleniem się na fotelu. Bo zaufanie to także odpowiedzialność. Bo oczekiwania następnej "fajnej" produkcji to także presja.

Mam wrażenie, że za każdym razem w Wybrzeżu pracuję dziennie godzinę dłużej i śpię godzinę mniej. Akurat doszedłem do 28 godzin pracy. I cieszę się na następne ekstremalne doświadczenie w Gdańsku.

To drugi pana spektakl na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Kilka lat temu oglądaliśmy "Blaszany bębenek" z Teatru Wybrzeże. W Warszawie pracuje pan rzadko. Reżyserował pan "Sex Machine" w Przodowniku, przygotowywał czytania, nie doszło do pana premiery w Teatrze Dramatycznym... unika pan tego miasta?

- Warszawa fascynuje mnie, bo to miasto, które nie śpi. Ja też nie śpię, nie ma na to czasu. W dużym mieście wiem, że żyję. I wiem, że przyjdzie taki moment, że będę chciał pożyć, popracować, poczuć się w Warszawie jak w domu. Ale z drugiej strony całe moje życie marzyłem o tym, by mieszkać nad morzem. I to się spełniło. Mam morze na co dzień - 300 metrów od mojego mieszkania. I potrzebuję tego ogromu i tego uczucia, jak mały i słaby jest ten człowieczek wobec bezkresu natury. To sprowadza mnie za każdym razem na ziemię, nie pozwala odlecieć, uczy pokory i przemijalności. A wiatr oczyszcza moją głowę z każdej głupiej myśli.

Pokaz "Czarownic z Salem" w niedzielę o godz. 19 w Teatrze Dramatycznym (PKiN). Więcej www.warszawskie.org.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji