Nie można porzucać geniusza
Dyrygent Stefan Soltesz wyjaśnia tajemnice muzyki Richarda Wagnera i jakich śpiewaków potrzebują jego dramaty.
W pana kalendarzu artystycznym od kilku lat dominują Richard Strauss i Richard Wagner.
Stefan Soltesz: Dawniej dyrygowałem wieloma operami włoskimi, ale od dziesięciu, może nawet 15 lat to oni pozostają w centrum mojego zainteresowania, choć lubię też odmiany. W ciągu całej kariery dyrygowałem niemal wszystkim, od Mozarta do muzyki współczesnej, zdarzyło mi się nawet prowadzić barokową operę Cavallego. Dziś mam za sobą wiele spektakli Straussa i wszystkie najważniejsze dzieła Wagnera.
Uważa pan, ie jego dramaty wymagają dyrygentów z doświadczeniem artystycznym i życiowym?
- Tak. W Niemczech obowiązuje wręcz zasada, że młodym dyrygentom nie powierza się muzyki Wagnera. Najpierw trzeba zdobyć pewną pozycję. Musiało minąć sporo czasu, zanim i ja sięgnąłem po utwory Straussa, potem Wagnera.
Którego z nich pan preferuje?
- Obu lubię tak samo. Wagner jest bardziej wyjątkowy, ale mój stosunek do niego bywa ambiwalentny. Kiedy za dużo dyryguję jego utworami, mam dość. To jednak muzyczny geniusz i wizjoner, nie można porzucać go na długo, zaczynam tęsknić za siłą jego muzyki.
"Lohengrin" jest XIX-wieczną operą romantyczną czy zapowiada już syntezę sztuk, do której Wagner dążył?
- Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zrozumieć, kim był Wagner i jak następował jego rozwój. Zaczynał jako dyrygent w prowincjonalnych teatrach, jego styl i smak kształtowały niemieckie opery Webera i Marschnera, ponadto opery włoskie Donizettiego i Belliniego, którego tak podziwiał, że dla "Normy" dopisał arię Orovesa, nienajlepszą zresztą. Kolejnym mistrzem był Meyerbeer, który go fascynował. Wpływy tych kompozytorów można znaleźć w jego wczesnych operach: "Feen", "Liebesverbot" i "Rienzi". Były rodzajem psychoterapii, próbą uwolnienia się, by wreszcie pójść własną drogą. Z "Holendrem Tułaczem" narodził się nowy Wagner. Tym niemniej w tej operze czy w "Lohengrinie" słychać wpływy opery włoskiej.
Śpiewacy je dostrzegają?
- Nie wszyscy, a do dramatów Wagnera szuka się na ogół potężnych głosów, co jest błędem. Mocne głosy tenorowe w czasach Wagnera mieli artyści śpiewający Polione w "Normie" czy Maksa w "Wolnym strzelcu" Webera. Z myślą o takich wykonawcach stworzył postać Lohengrina, a i Tristan w wielu miejscach jest partią liryczną. Przed laty poznałem wybitnego tenora wagnerowskiego, Jamesa Kinga. Kiedy w wiedeńskiej Staatsoper miał podpisać kontrakt na Lohengrina, zrobił to pod warunkiem, że w tym samym czasie będzie mógł wystąpić jako Cavaradossi w "Tosce". Wyjaśnił mi dlaczego. Włoski repertuar pozwalał mu utrzymać głos w formie odpowiedniej do "Lohengrina".
W młodości pracował pan jako asystent dyrygenckich legend: Karla Bóhma i Herberta von Karajana. Są dziś jeszcze tacy artyści?
- Byłem też asystentem Carlosa Kleibera, na studiach pracowałem z George'em Szellem. To była zupełnie inna generacja, bardzo poważnie podchodząca do pracy i nastawiona wyłącznie na jakość. Ich nie interesowała szybka kariera, do której dziś wszyscy dążą. Latami pracowali w jednym miejscu, ja też ostatnich 16 lat spędziłem w Essen jako intendent i dyrektor muzyczny. Dopiero gdy rok temu kontrakt wygasł, zacząłem więcej jeździć po świecie.
Zgadza się pan, że współczesne orkiestry prezentują wyższy poziom, a muzycy są lepiej wykształceni?
- Standardy są zde.cydowanie wyższe niż kiedyś, co nam ułatwia pracę. Próby przestały być czasem walki z rozmaitymi problemami technicznymi. Prowadziłem niedawno w Moskwie koncert z "Symfonią alpejską" Straussa, Orkiestra im. Czajkowskiego nigdy jej nie grała, a po trzech dniach prób osiągnęliśmy satysfakcjonujący rezultat, choć oczywiście muzyka nie miała prawdziwie Straussowskięj świetlistości.
Można więc w miarę szybko wprowadzić orkiestrę naszego teatru w tajniki muzyki Wagnera, mimo że do tej pory miała z nią rzadki kontakt?
- Każdą orkiestrę można poprowadzić we właściwym kierunku. Pracujemy teraz nad śpiewnym, włoskim brzmieniem, jakie chciałbym pokazać w "Lohengrinie". Zrobiono bowiem krzywdę Wagnerowi, dziś oczekujemy niemal brutalnego krzyku, a nie dostrzegamy śpiewnego legato. Nie ma nagrań z czasów Wagnera, ale wystarczy posłuchać dawnych interpretacji Artura Bodanzkiego, który artystycznie wzrastał pod okiem Gustava Maniera, a ten zaś był na otwarciu festiwalu w Bayreuth w 1876 roku i widział, jak spektakle prowadził Wagner. Jego muzyka pod batutą Bodanzkiego jest ekscytująca i prowadzona w szybkich tempach, co dziś brzmi niemal jak herezja.