Rozkochana w teatrze
Zamieniła bardziej perspektywiczną Warszawę na Olsztyn, bo ciągnie ją prawdziwe życie w teatrze. Woli go od filmu, choć nazwisko, które nosi znane jest każdemu miłośnikowi kina. MARZENA BERGMANN, aktorka Teatru Jaracza w Olsztynie.
Do pracy chodzi przez park. Wychodzi z domu, w którym rozbrzmiewa reggae, a pół godziny potem śpiewa na próbie starolitewskie pieśni.
Właśnie skończyła Pani próbę...
- Tak, pracujemy przy spektaklu "Baby pruskie" w reżyserii Szczepana Szczykno. 19 listopada odbędzie się premiera i wielka feta z okazji jubileuszu 60-lecia naszego teatru. Ja zagram nauczycielkę Annę. To poważne zadanie, bo gram razem z Kasią, ośmioletnią wnuczką naszej koleżanki z zespołu - Hani Wolickiej. Pilnuję, żeby nie nudziła się w czasie prób. A tych mamy już za sobą chyba z 50. Pracy jest sporo, na przykład przy współpracy z Teatrem Węgajty uczymy się pięknych, ale i trudnych starolitewskich pieśni.
Im więcej pracy przy przedstawieniu, tym większe obciążenie psychiczne przed premierą?
- Każda premiera to stres, a co dopiero taka! Ma być na niej minister kultury, osobistości teatru, reżyserzy, nazwiska. Spektakl jest trudny formalnie dla nas - aktorów, ale dla widzów będzie atrakcyjny. To wielkie widowisko z maskami.
A o filmie Pani nie myśli?
- Nie, na razie jestem rozkochana w teatrze. Film to zupełnie inna praca, zupełnie inne wartości. Umówmy się, ze seriale, które lecą obecnie w telewizji, są na... sam pan wie jakim poziomie. Granie w nich to dla aktora dorabianie do gaży. Z kolei polski film staje na nogi, ale tam trudno się stąd przebić.
Stąd, czyli z prowincji?
- Przyjechałam do Olsztyna z Warszawy, gdzie cztery lata studiowałam, potem tyle samo czasu pracowałam. Dla mnie prowincjonalny - patrząc na przykład na zaangażowanie aktorów - to był teatr warszawski. Oczywiście bałam się przyjazdu tutaj, ale był to zwykły lęk przed nieznanym. W Warszawie zostawiłam teatr i serial, ale nie żałuję, bo chciałam mieć do czynienia z wartościami, które są pielęgnowane w nielicznych teatrach. A prawdziwe życie jest tu! Tu nie jest tak jak w stolicy, gdzie na próbę do teatru wpada się w przerwie między reklamą, a dubbingiem. Ta żyjemy razem, wspieramy się nawzajem. Oczywiście zagrałabym w filmie, gdybym miała taką propozycję, ale proszę mi wierzyć - nie tęsknię za tym.
Zapytałem o ten film nie bez kozery, bo jak się nosi takie nazwisko...
- Ale Ingmar Bergman był też świetnym reżyserem teatralnym!
Co Pani porabia, gdy akurat Pani nie gra, nie ma prób czy zajęć ze studentami?
- Bardzo cenię intymność i życie prywatne. W teatrze spędzam dużo czasu, ale pamiętam, że to jest praca. Prywatnie robię sobie różne dziwne rzeczy, na przykład na drutach. Siedzę w domu, słucham muzyki, czytam książki i bardzo to lubię. Lubię też pobyć sama - tak dla higieny. Sama, czyli z kotem, który jest bardzo ważnym czynnikiem odstresowującym.
Czyli "na mieście" Pani nie bywa?
- Zdarza się, ale nie w dużych, głośnych miejscach, a w małej knajpce, w kąciku.
Nie tęskni Pani za atmosferą dużego miasta?
- Zupełnie nie! Kocham Olsztyn, bo tu jest miejsce dla każdego, ludzie tak strasznie się nie rozpychają łokciami. Zresztą tu wszystko jest - to nie jest prowincja! Olsztyn jest bardzo "do przodu".
Wspomniała Pani o muzyce, książkach. Aktor powinien dbać o swoje horyzonty?
- Powinien, bo nigdy nie wiadomo, co będzie źródłem inspiracji. Ale nie ma przymusu. Albo się jest ciekawym świata albo nie. Ja czytam i słucham, bo lubię. Ostatnio sięgnęłam do "babskich" książek - czytam "Falę" Virginii Woolf, jestem świeżo po "Pauli" Isabel Allende.
Muzyka też "babska"?
- Bardzo lubię śpiewające kobiety, jazzowo śpiewające. Mieszkam z fanem reggae, więc siłą rzeczy słucham i tego gatunku. A ostatnio wpadł mi w ręce nowy dwupłytowy album Voo Voo, Jest podobny w klimacie do "Bab pruskich".
Zabiera Pani robotę do domu?
- Z tymi przygotowaniami aktora to nie jest u nas tak jak w Ameryce, gdzie jak ktoś ma zagrać obłąkanego, to wcześniej spędza trzy miesiące w domu wariatów. Bardziej czerpiemy z wyobraźni. Jednak praca nad rolą me kończy się w teatrze, na próbach. Trzeba ją nosić w głowie.
A to aby nie stresujące?
- Nie, to jest przyjemne. Czas poza próbami to okres, kiedy aktor może tworzyć. Na próbach trzeba słuchać reżysera, by spektakl był jednolitą całością. Ale to czas, kiedy rolę nosi się w sobie jest najbardziej zapładniający, to wtedy nadajemy jej życie i barwy. Kiedy myślę o roli w trakcie zwykłych codziennych wydarzeń, na przykład w czasie gotowania obiadu, to dla mnie najpiękniejszy czas.
A teraz jest dobry czas dla artystów?
- Dla artystów nastały trudne czasy, bo każdy twórca potrzebuje odbiorców. A ci są dziś źle wychowani, a w dodatku nie mają najmniejszej ochoty na wychowywanie przez sztukę. Sztuka musi coraz częściej iść na kompromisy, by w ogóle zaistnieć. Nie może walczyć sama dla siebie, bez ukłonów w stronę publiczności. Nie ma już kultu artysty. Ludzie najchętniej chodzą do teatru na farsy.
A jakiś optymistyczny akcent na koniec?
- Mimo wszystko robię to i nie zamierzam tego zamieniać na nic innego!