Artykuły

Teatr totalny

- Dramaty Wagnera to teatr kompleksowy, totalny. Jeśli realizuje się je w młodym wieku, po latach pojawia się chęć powrotu do nich, bo odczuwa się poczucie niespełnienia. Reżyser Antony McDonald mówi o swej drodze do twórczości Wagnera i o tym, dlaczego akcję "Lohengrina" przeniósł ze średniowiecza w XIX wiek.

Życie w operze zaczynał pan jako scenograf czy reżyser?

Antony McDonald: Jako choreograf. Pierwsza opera, przy której pracowałem, to "Orfeusz" Monteverdiego.

Był pan wcześniej tancerzem?

- Nie, ale interesowałem się historią tańca i zostałem poproszony o pomoc przy tej realizacji. Potem zacząłem pracować jako asystent reżysera, a przede wszystkim jako scenograf. I dziwny, czasem wręcz zwariowany świat opery zaczął mnie wciągać.

A pamięta pan pierwszy obejrzany spektakl?

- Oczywiście, "Zmierzch bogów" Wagnera w English National Opera, miałem 18 lat. To było straszne przeżycie, muzyka wydała mi się wręcz faszystowska.

Wówczas, w latach 70., teatr operowy był szalenie konserwatywny.

- I dlatego inscenizacja wywarła na mnie koszmarne wrażenie. Zacząłem jednak studia w szkole dramatycznej, a potem w Welsh National Opera obejrzałem "Jenufę" Janaćka w reżyserii Davida Pountneya. To był moment przełomowy. Zrozumiałem, że opera może być prawdziwym dramatem z pasjonującą akcją.

W tamtym okresie pojawiła się grupa brytyjskich reżyserów, takich jak David Pountney czy Graham Vick, którzy wywarli duży wpływ na europejski teatr operowy.

- To prawda. Sądzę jednak, że w Wielkiej Brytanii wykorzystaliśmy trendy przejęte z teatru niemieckiego i lepiej je zastosowaliśmy. Niemcy mają tak wiele teatrów operowych, że odgrywają wyjątkową rolę.

A po 40 latach od pierwszego obejrzanego spektaklu wyreżyserował pan "Pierścień Nibelunga".

- Reżyserzy, Richard Jones i Tim Albery, z którymi często pracowałem jako scenograf, mieli za sobą inscenizację "Pierścienia Nibelunga" i przestrzegali mnie, że to nieprawdopodobne przedsięwzięcie. Widziałem wersję Ruth Berghaus w Operze we Frankfurcie, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie oraz na DVD legendarną inscenizację Patrice'a Chereau z Bayreuth. Kiedy otrzymałem propozycję z Nationale Reisopera, nie potrafiłem odmówić.

Inscenizowanie dramatów Wagnera to zadanie dla reżyserów z życiowym i artystycznym doświadczeniem?

- Dramaty Wagnera to teatr kompleksowy, totalny. Jeśli realizuje się je w młodym wieku, po latach pojawia się chęć powrotu do nich, bo odczuwa się poczucie niespełnienia. Z pewnością wraz z nabywanym doświadczeniem potrafimy wniknąć w nie głębiej.

Inscenizując "Lohengrina", przeniósł pan akcję ze średniowiecza w XIX stulecie.

- Chciałem ją umiejscowić w latach 50. XX wieku, ale w Operze w Cardiff, gdzie w 2013 roku powstała ta inscenizacja, pracowałem z niemieckim dyrygentem Lotharem Koenigsem i on był zdecydowanie przeciwny takiemu pomysłowi. Uważał, że to zbyt zbliża "Lohengrina" do czasów II wojny światowej. Zdecydowałem się więc na połowę XIX wieku, wtedy gdy Wagner komponował "Lohengrina". Był to okres rewolucyjnych wrzeń i podobnych nastrojów, jakie panowały też 100 lat później. Zmienił się jedynie kostium.

Pana zdaniem "Lohengrin" to opera romantyczna?

- Zdecydowanie tak, ale nie jest romantyczną bajką. Bliżej mu do gotyckich, mrocznych opowieści tamtej epoki. Można w nim odnaleźć echa ówczesnych przemian, wtedy pojawiał się nowy rodzaj przywódców i konkretyzowały się hasła rewolucji społecznej.

Kim jest więc tytułowy Lohengrin, bo chyba nie średniowiecznym rycerzem świętego Graala?

- "Lohengrin", reż. Antony McDonald, Welsh National Opera 2013

W pewnym sensie jest też nim. Chciałem odwołać się do atmosfery filmów Andrieja Tarkowskiego, który pokazywał ludzi przepełnionych mistyczną religijnością, a przy tym bardzo konkretnych. Lohengrin jest człowiekiem poszukującym swojej duchowej prawdy.

Warszawski spektakl będzie różnić się od inscenizacji w Cardiff?

W pewnych drobnych technicznych szczegółach.

Jest pan autorem scenografii do "Balu maskowego" Verdiego i "Cyganerii" Pucciniego na scenie nad jeziorem na festiwalu w Bregencji. Lubi pan takie wielkie produkcje?

- To zupełnie inny rodzaj pracy, zgodziłem się, ponieważ prosił mnie o to reżyser Richard Jones.

Plenerowe widowiska stają się coraz bardziej popularne, to przyszłość opery?

- Traktuje się je jako wydarzenia. W zeszłym roku w Anglii można było obejrzeć "Petera Grimesa" Brittena inscenizowanego na plaży. Bilety się rozeszły, bo ludzie chcieli zobaczyć coś wyjątkowego. Wierzę jednak, że opera pozostanie w tradycyjnym teatrze, choć obecnie z powodu kryzysu ekonomicznego przeżywa trudny okres.

Ma pan operowe marzenia? Tytuły, które chciałby wyreżyserować?

- Będę robił "Tristana i Izoldę" i jest to spełnienie jednego z marzeń. Chętnie podejmę się wystawienia dowolnej opery Janaćka, "Nixona w Chinach" Adamsa lub "Dziewczyny z zachodu" - nie jestem fanem Pucciniego, ale ta jego opera szalenie mi się podoba. Generalnie interesują mnie dzieła o dużym ładunku dramatyzmu, pociągają mnie kompozytorzy rosyjscy. Zrealizowałbym na przykład "Jolantę" i "Mazepę" Czajkowskiego. No i fascynuje mnie opera barokowa. Chyba życia nie starczy na wszystkie pomysły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji