Artykuły

Bulwar na początek

Z ogromną niecierpliwością, ale i z niepokojem czekaliśmy na otwarcie - po długiej przerwie - stołecznego Teatru Dramatycznego. A powód do niepokoju był, bowiem przez ostatnie lata obserwowaliśmy upadek tego teatru. Iście dramatyczny był los Dramatycznego. Nomen omen.

Toteż, gdy rozeszła się wieść, iż ten teatr z bogatymi, pięknymi tradycjami obejmuje Zbigniew Zapasiewicz - wszyscy, którym los teatru był bliski, ucieszyli się. Tym bardziej, iż inauguracyjnym przedstawieniem miała być sceniczna adaptacja książki Tadeusza Konwickiego w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. W rezultacie jednak, na skutek przeróżnych perturbacji, rzecz pozostała jedynie w sferze zamiarów, zaś początek odnowionemu (w sensie dyrekcji i zespołu artystycznego) teatrowi dała polska prapremiera "Niebezpiecznych związków" współczesnego angielskiego dramaturga Christophera Hamptona (autora "Opowieści Hollywoodu) na podstawie XVIII-wiecznej francuskiej powieści Choderlosa de Laclos, pod tym samym tytułem.

Utwór, a tym samym i przedstawienie (reż. Zbigniew Zapasiewicz, scenogr. Wiesław Olko) - ukazuje, zwłaszcza w osobach pary głównych bohaterów: markizy de Meretuil i wicehrabiego de Valmont - środowisko degenerującej się paryskiej arystokracji pod koniec XVIII wieku. A więc rozpad obyczajów, upadek moralności, perfidię w dochodzeniu do celu. Całość zasadza się na intrygach miłosnych, zdradach, kłamstwach, tajonych uczuciach.

Kilka powodów złożyło się na to nieudane przedstawienie (co z niemałą przykrością piszę, albowiem życzę temu teatrowi i jego dyrektorowi jak najlepiej). Po pierwsze: chybiona obsada. Ewa Żukowska, świetna we współczesnych rolach, nie tylko komediowych ("Dawne czasy" Pintera) , tutaj, jako markiza de Merteuil zupełnie nie radzi sobie z tzw. Manierami arystokratycznymi, sposobem poruszania się, a już najbardziej - z chodzeniem po scenie. Skąd ten ciężki chód dragona? Czyżby krynolina aż tak ciążyła? A może to miał być tylko pastisz?

Także Marek Bargiełowski jako wicehrabia de Valmont w niczym nie przypomina owego rozpustnika pełnego finezji, siły charakteru i wrodzonej elegancji, młodzieńca, którego czar sprawił, iż kobiety chętnie pozwalały mu się uwodzić. Aktor, niestety, nie dysponuje szerszą skalą środków wyrazu, jest monotonny w przekazie. Jedna i ta sama mina podparta kilkoma gestami - to cały arsenał wyrazowy, biorący udział we wszystkich scenach, bez względu na ich treść. A już zupełnie niewybaczalne jest odchodzenie aktora "do domu" (duchem, bo ciało, oczywiście, pozostaje) po wypowiedzeniu swojej kwestii. Ta widoczna na twarzy aktora duchowa nieobecność w tym, co dzieje się na scenie, bardzo razi z pozycji fotela na widowni.

Zresztą próżno by szukać w interpretacjach głównych ról jakiejś finezji, wdzięku, czy pogłębionych psychologicznie postaci. A zatem trudno mówić o ich wiarygodności. Podobnie w przypadku prezydentowej de Tourvel (Jolanta Olszewska), obiektu prawdziwej miłości Valmonta. "Pięknej i czystej" - tak chciał autor. Tutaj zaś dokonano wszelkich starań, ubrano i uczesano aktorką tak, aby była zaprzeczeniem słowa "piękność", "uroda". Toteż gdy Valmont zwraca się do swojej ukochanej słowami: "Piękność pani wywarła na mnie wrażenie" - my odbieramy je jako złośliwy dowcip. A może to także miał być tylko pastisz?

Oklaski z widowni otrzymuje jedynie finałowa scena (gra w karty), i to głównie z powodu Zofii Rysiówny. Grając zaledwie epizodyczną rolę pani de Rosemonde, ona jedna pozostaje w pamięci na dłużej. Każde pojawienie się aktorki na scenie tworzy klimat autentyczności, wiarygodności zdarzenie. Jej sposób bycia, poruszania się, mówienia, siadania określa prawdziwą damę z arystokracji, która przecież gra. Tutaj nie ma żadnego "pastiszu".

Po drugie: zapatrzenie się reżysera na film Rogera Vadima pod tym samym tytułem nie jest naganne. Przeciwnie. Naganna natomiast jest - w moim odczuciu - inscenizacja w tzw. Stylu komiksowym. Bardzo piękna zaś, rozbudowana scenografia, z takimż proscenium, istnieje tu jako byt autonomiczny. My sycimy nią wzrok, reżyser natomiast nie bardzo z niej korzysta.

Po trzecie: konfrontacja uroczyście przygotowanej widowni (łuna brokatów, biżuteria, piękne kreacje, kwiaty) ze sceną wypadła - niestety - na niekorzyść sceny. Publiczność oczekiwała przedstawienia na miarę Teatru Dramatycznego sprzed lat a otrzymała bulwar (taki trochę estradowy).

I po czwarte: kogo dziś nad Wisłą obchodzą intrygi markizy i wicehrabiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji