Artykuły

Miłość w czasach zarazy

"Romeo i Julia" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Magdalena Hasiuk w Teatrze.

W zmiennej, niestabilnej rzeczywistości, w której człowiek wrażliwy skazany jest na melancholię (czytaj: depresję) lub osamotnienie, potrzeba bliskości staje się jeszcze bardziej dojmująca.

Spektakl Kani nie ożywia uniwersalnego mitu miłości młodzieńczych kochanków z Werony: stanowi opowieść o doświadczeniach dwudziesto-, trzydziestolatków we współczesnej Polsce "klasy A". Akcja rozgrywa się w minimalistycznych i przestronnych wnętrzach zaludnionych figurami w korporacyjnych strojach, w kolorach szarości, bieli i czerni. Głównymi bohaterami są nie tylko tytułowi kochankowie, ale też społeczeństwo "zastygłe" w materialnym luksusie, a zarazem pogrążone w egzystencjalnym marazmie i emocjonalnej pustce. To wspólnota, która miłość sprowadziła do gigantycznego neonu z napisem "LOVE" umieszczonego na monumentalnej ścianie z tyłu sceny. Te ogromne litery, z których każdą okala rząd żarówek przygaszanych, pulsujących lub rozbłyskujących zmysłowo w zależności od sekwencji, kojarzyć można z napisem "Hollywood" albo "Socjalizm". W świecie eleganckich szarości miłość traktuje się jak odległą utopię, albo jarmarczny gadżet, niechybnie jednorazowy.

Główny element scenografii stanowi kanapa zajmująca większą część dużej sceny. Jej biel odbija się w czarnej gładkiej podłodze. Przestawiany mebel staje się rodzajem barykady, murem, balkonem Julii (Katarzyna Maria Zielińska), celą Ojca Laurentego, grobowcem. Jego poduchami można okryć zbolałą głowę, podeprzeć czoło, udusić. Z białych poduszek Julia układa łoże na noc poślubną. To na kanapie jak przed telewizorem siedzą lub polegują rozdzieleni osobami hrabiego Parysa (Mariusz Wojciechowski) i Ojca Laurentego (tutaj raczej księdza diecezjalnego - Jacek Braciak) członkowie zwaśnionych rodzin. Wiele z dwunastu postaci występujących w spektaklu trwa tak z przerwami niemal przez cały czas. Te, które nie działają, stają się widzami jak w pamiętnej "Mewie" w reżyserii Jürgena Goscha w berlińskim Deutsches Theater. Tworzą jakby zahibernowany chór. Nie komentują, nie czynią, trwają bez kontaktu ze sobą nawzajem i ze zdarzeniami. Chóru nie można opuścić także po śmierci. Merkucjo i Tybalt po pojedynku nadal go tworzą, siedząc z opuszczonymi głowami na podłodze.

W obrazie społeczności wzbogaconej, podzielonej na dwa zwaśnione obozy, odurzonej obrazami seriali i teleturniejów, w których niekiedy całe rodziny walczą ze sobą nie wiadomo o co i dlaczego - w tym prostym, a zarazem przenikliwym wizerunku - jest gorycz i poczucie klęski. Co dzieje się, gdy świat formy zastąpił doświadczanie życia, co staje się, gdy życie zamienia się w nieokreśloną poczekalnię? Jednocześnie wystarcza tylko iskra, by pojawił się ostry i nieuzasadniony konflikt - walka wszystkich ze wszystkimi. To nie przypadek, że jednym z pierwszych obrazów przedstawienia jest gombrowiczowska "kupa".

Jan Kott pisał, że doświadczając młodzieńczej miłości, Romeo i Julia nie znają świata, dlatego tak łatwo przychodzi im wybrać śmierć. Grażyna Kania pokazała, że bohaterzy znają świat aż za dobrze, nie mają żadnych złudzeń. Świat, w którym utonęli ich rodzice, nie jest dla nich przestrzenią, w której mogliby i pragnęliby żyć.

Chyba najważniejszą sceną przedstawienia jest scena balu, podczas którego goście, przypominający postaci z płócien Tadeusza Makowskiego, ustawieni w trzech rzędach, poruszają się w dziwnym chocholim tańcu. Choć Julia jako jedyna w tym świecie nie nosi maski i ona - w tiulowej spódnicy i złotych "trzewiczkach" - ma zadatki, by zostać baletnicą z pozytywki. Romeo przychodzi z boku, zahipnotyzowany wyrywa ją z chocholego pląsu, wyprowadza z ram, budzi pocałunkiem. Podoba mi się ten obraz miłości jako wybudzenia z marazmu, wyprowadzenia ze schematu i zanurzenia w doświadczeniu - w życiu, z całą jego nieprzewidywalnością i gorączką.

Ciekawy aspekt wydobyła reżyserka, powierzając tytułowe role aktorom charakterystycznym. Obdarzony "vis comica" Jacek Beler, ale i poniekąd Katarzyna Maria Zielińska, grają wbrew tzw. warunkom. Efekt jest zdumiewający. Dotychczas nie widziałam Julii tak dziewczęcej, a jednocześnie przezornej, inteligentnej, mocno stąpającej po ziemi, stwarzającej sytuacje, w których może najpełniej rozwinąć się miłość. Julia Zielińskiej udowadnia, że miłość jest działaniem, a kobieta, także młoda i niedoświadczona, działa najwięcej i najskuteczniej pod wpływem miłości, dla niej. Nawet męstwo w obliczu śmierci staje się wówczas czymś naturalnym. Beler nie jest typem filmowego amanta. Jego Romeo walczy o miłość, a nie tylko po nią sięga, jako po coś oczywistego. Szukając motywacji dla swojego bohatera nie w tym, co na zewnątrz, aktor wnosi w rolę nie tylko żarliwe pragnienie uczucia, ale też świadomość jego kruchości, związaną z nim niepewność. Niezwykle trafnie i z dużą delikatnością pokazuje, że spotkanie ukochanej osoby to cud. Jednocześnie w jego nadekspresyjnych, raptownych zachowaniach łatwo odnaleźć obraz młodzieńca pozbawionego społecznego ukorzenienia - młodej i wzburzonej krwi. Jego miłość jest pospieszna, wybucha nagle, nie może czekać, gdyż od początku w świecie marazmu narażona jest na unicestwienie. Całkowicie współczesny jest też brak cierpliwości Romea. Wbrew własnej woli traci panowanie nad sobą równie szybko jak my wszyscy. Rozdrażnienie jest podskórnym rytmem naszej epoki. W przedstawieniu Kani tytułowy kochanek dodatkowo staje się jeszcze zabójcą kobiety.

Ten świat, z którym Romeo i Julia nie potrafią się identyfikować, tworzą ich rodzice: Montecchi (Kazimierz Kaczor) siedzący niepewnie na skraju kanapy, w towarzystwie jakby nieobecnej żony (Maria Robaszkiewicz) oraz rozparty Capuletti (Mariusz Benoit). O ile Montecchi sprawia wrażenie safanduły, Capuletti to tyran i damski bokser. Jego żona (neurotyczna Anna Moskal) regularnie, z nie do końca wyjaśnionych przyczyn, ląduje na podłodze albo nosi ciemne okulary. Raz tylko Benoit porzuca wizerunek okrutnika. W sekwencji najciekawszej aktorsko w spektaklu, w której naśladuje Julię, obraz starego satrapy pryska zastąpiony wizerunkiem czarującej dziewczyny. Mariusz Benoit, gładząc żonę po głowie i jednocześnie piastunkę swej córki (raczej ponętną sekretarkę - Eliza Borowska) po kolanie, nie pozostawia żadnej wątpliwości, jaki rodzaj związku łączy go z Martą. Ta pełna temperamentu, świadoma swych wdzięków kobieta wie, że w świecie rządzonym przez mężczyzn kobiety muszą umieć sobie radzić. Tego uczy Julię. Staje się jej powierniczką i przewodniczką na drodze miłości, nawet za cenę izolacji dziewczyny od matki.

Romeo (Jacek Beler) najbliższe relacje utrzymuje z Benvoliem (Michał Sitarski) i Merkucjem (Sławomir Pacek). W pierwszej scenie wszyscy trzej zwisają bezwładnie z kanapy niczym ogromne kocury. Na zmianę leczą kaca. Butelki z wodą stanowią nieliczne, a zarazem niezbędne rekwizyty w tym świecie. Pustki nie da się znieść na trzeźwo. Nie potrafi tego także Ojciec Laurenty, łączący cechy napastliwego kaznodziei i dobrotliwego plebana świadomego własnych słabości. Braciak stworzył postać szalonego klechy, człowieka, który w tym nieprostym świecie robi wszystko, by uczynić dobro. Dla Romea, Benvolia i Merkucja jedynym dobrem początkowo jest zabawa w doborowej kompanii. Obrazy męskich ekscesów, kokainowych ciągów, akrobatycznych pląsów na granicy odlotu, a także zdumiewające ogrywanie podłogi w formie przerzutek, froterek i szczupaków w wykonaniu trójki aktorów dynamizują akcję, wprowadzają elementy farsy, kabaretowego komizmu, ukazując przy tym niemal nieważkość ciał wykonawców. Z ekstatycznością męskiej zabawy kontrastuje niezłomna powaga Tybalta. Aleksandra Bożek w tej roli stworzyła postać nieustępliwej i ostrej bizneswoman, która potrzebę bliskości i erotycznego spełnienia realizuje w walce z mężczyznami. Z kolei Mariusz Wojciechowski jako hrabia Parys ukazał klaunowski aspekt swej postaci, jej śmieszność, samotność, słabość wynikającą z miłości, która przyszła nie w porę.

Zmienny rytm "Romea i Julii" zaznaczony dźwiękami przechodzącymi od pojedynczych stuknięć po kakofoniczne wybuchy, transowe kołowania i pogrążającą w letargu melodię sprawia, że spektakl nie ma słabszych momentów. Kania misternie i wielowątkowo splata materię przedstawienia z aluzji i niedopowiedzeń. Ze zderzenia słów aktorów z ich gestami i ruchami wydobywa nieoczywiste znaczenia. Dowartościowuje ciało jako przekaźnik skrajnych emocji. W tragicznej historii akcentuje elementy komediowe, wydobywając w ten sposób bogactwo i wielowymiarowość świata. Szczególną wrażliwość reżyserki widać w prostych i wyrazistych scenach erotycznych, w zatrzymaniu ust tuż przed dotykiem ukochanej twarzy. Zielińska i Beler ukazują radość miłości, a uśmiechy aktorów zmieniają przestrzeń nie tylko scenicznej alkowy.

W pewnym momencie Romeo i Julia siadają obok siebie na tle rozjarzonego cyrkowymi lampkami "LOVE". I naglę nie widzę już napisu, białej kanapy, lśniącej czarnej podłogi, tylko małe istoty, zagubione i bezbronne, w świecie nieludzkich form. Postaci nie są specjalnie piękne czy heroiczne w czynach, widać jednak ich więź i potrzebę bliskości. Nie są gwiazdami, niedoścignionym wzorem urody czy zachowania. To dwoje młodych ludzi nieprzystających do świata, szukających podstawowej relacji, spełnienia. Widzę ich roziskrzone oczy i wzajemną delikatność. I wiem, że prawdziwa miłość jest możliwa nawet w świecie popkulturowej papki, zdarza się nagle, niespodziewanie, łatwo ją zabić. Spektakl Kani uczy uważności na to, co w życiu najważniejsze i co mimo wszystko ciągle się zdarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji