Artykuły

Bufon i milczek

"Dowód na istnienie drugiego" w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Najnowsza premiera Teatru Narodowego w Warszawie "Dowód na istnienie drugiego" jest - można powiedzieć - wyjątkowym przedstawieniem, w którym nie ma obscenów, wulgaryzmów, nie ma promocji dewiacji homoseksualnych, bluźnierstw i nie ma atakowania Kościoła katolickiego. Już samo to staje się pozytywnym wyróżnikiem wśród dzisiejszych utworów wypełnionych "bluzgami". A przy tym trzeba dodać, iż jest to spektakl nadzwyczaj kulturalnie zrealizowany i znakomicie zagrany. Szkoda tylko, że zabrakło w nim odniesienia do kilku istotnych spraw. Ale o tym dalej.

Kanwą sztuki "Dowód na istnienie drugiego" jest spotkanie i rozmowy dwóch pisarzy, Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka, w Vence we Francji w 1965 roku. O tym, że pisarze spotkali się kilka razy, wiadomo z zapisków zamieszczonych w ich "Dziennikach". Natomiast to, o czym ze sobą rozmawiali, jest już konfabulacją autora sztuki i zarazem reżysera przedstawienia Macieja Wojtyszki. Ale konfabulacją, która mogła być bardzo zbliżona do prawdziwej rozmowy. Wojtyszko wszak dość długo pracował nad swoim dramatem, podobno przeczytał nie tylko wynurzenia obu pisarzy w ich "Dziennikach", ale także wszystkie utwory, jakie napisali. I na podstawie zawartych w tych utworach myśli autorskich, opisów różnych zdarzeń, wypowiadanych kwestii postaci w sztukach Gombrowicza i Mrożka, skonstruował sceny, sytuacje i dialogi do swojej sztuki. To sprawia, iż spektakl, mimo że od strony dokumentalnej jest jednak fikcją literacką, zawiera w sobie pewien autentyzm sytuacji, jaka mogła się zdarzyć.

Różne światy

Gombrowiczowi i Mrożkowi przypisuje się ojcostwo Witkacego. Zwykło się nawet mówić, że gdyby nie było Witkacego, nie byłoby Gombrowicza, a gdyby nie było Gombrowicza, nie byłoby Mrożka. Chodzi o pewną spuściznę pisarską, dziedzictwo literackie formy, stylistyki. Bo na pewno nie pokrewieństwo dziedzictwa idei czy wizji świata i postrzegania człowieka w owym świecie. W tym przypadku Stanisław Ignacy Witkiewicz przychodzi zupełnie z innego porządku aniżeli Gombrowicz czy Mrożek. Diametralnie inne doświadczenia ukształtowały światopogląd i gust literacki Witkacego, a inny Gombrowicza czy potem Mrożka. Dzielą ich także różnice środowisk artystycznych, w których przebywali.

Poza tym tę trójkę dzielą różnice - można powiedzieć - pokoleniowe. Gombrowicz był młodszy od Witkacego prawie dwadzieścia lat, zaś starszy od Mrożka o dwadzieścia sześć lat. To ma znaczenie, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę szerszy kontekst historyczny. Stanisław Ignacy Witkiewicz (1885) i Witold Gombrowicz (1904) urodzili się i dzieciństwo oraz wczesne młodzieńcze lata przeżywali w Polsce, której nie było na mapie, pozostawała jeszcze pod zaborami.

Natomiast Sławomir Mrożek, urodzony w 1930 roku, dzieciństwo spędzał w Polsce prawdziwie wolnej, niepodległej. Ale jego młodość i lata dojrzałe przypadły już na lata powojenne, na czasy PRL, co miało swoje odzwierciedlenie w zaangażowaniu się Mrożka w latach pięćdziesiątych po stronie komunizmu, wstąpieniu do partii, podpisaniu w 1953 r. niechlubnego apelu krakowskich literatów.

W przedstawieniu Macieja Wojtyszki zabrakło mi właśnie szerszego kontekstu historyczno-społeczno-polityczno-kulturowego, na którego tle postaci Gombrowicza i Mrożka zarysowałyby się pełniej, wyraziściej i miałyby większe oparcie w motywacji merytorycznej. Nie mówię tu o jakiejś rozrachunkowej tonacji w przypadku Mrożka. Choć dlaczego nie? Swoją drogą ciekawe byłoby usłyszeć wypowiedź pisarza, dlaczego propagował komunizm, a potem z nim zerwał. Wprawdzie w spektaklu jest króciutka scena, kiedy Gombrowicz pyta Mrożka, czy należał do partii, a ten, milcząc, potakuje skinieniem głowy. I ten miniwątek nie jest już więcej w spektaklu podejmowany. Z drugiej strony nie byłoby to łatwe, albowiem autor uczynił Mrożka postacią milczącą. W całym przedstawieniu wypowiada zaledwie kilka słów. Natomiast Gombrowicz mówi za wszystkich.

Pojedynek dwóch pisarzy

Od strony artystycznej rzecz jest świetnie skonstruowana. Jan Englert jako Gombrowicz i Cezary Kosiński w roli milczącego Mrożka zostali ustawieni na zasadzie pewnej opozycji względem siebie. Dzielą ich różnice charakterologiczne, osobowości, temperamenty ludzkie i artystyczne oraz środki wyrazu, którymi się posługują.

Gombrowicza w świetnej interpretacji Jana Englerta najkrócej można by ująć, cytując początek "Dziennika" autora "Transatlantyku": "Poniedziałek: Ja, wtorek: Ja, środa: Ja, czwartek: Ja". Słowa znamionujące megalomaństwo, bufonadę, pychę pisarza i ustawienie siebie w centrum to wizerunek Gombrowicza w przedstawieniu Macieja Wojtyszki. Jan Englert buduje ów portret pisarza każdym gestem, wyniosłym sposobem bycia, siadaniem na krześle ustawionym w centralnym miejscu, pauzowaniem i przeciąganiem słów, by nadać im większą wagę, no i treścią wypowiedzi, na przykład: "Ja wybiłem się na nowego Mickiewicza". Aby jeszcze bardziej podnieść swoją pozycję w oczach Mrożka, życzy sobie oddawania hołdu na klęczkach przez młodego malarza Kazimierza Głaza (w tej roli wyrazisty Marcin Przybylski). Schlebia mu także wiernopoddańcze zachowanie Rity w wykonaniu Kamilli Baar (scena z wskakiwaniem Rity na kolana Gombrowiczowi ani zabawna, ani wiarygodna, więc po co?).

Na całkowicie przeciwnym krańcu usytuowany jest Sławomir Mrożek w interesującym i przekonywającym wykonaniu Cezarego Kosińskiego. Jako Mrożek milczący, zakompleksiony wobec Gombrowicza, zafascynowany jego twórczością i sławą, chowa się gdzieś po kątach, aby nie być na pierwszym planie. Chwilami jest wręcz groteskowo zabawny. Lecz nie daje się sprowokować Gombrowiczowi, choć tamten próbuje zmusić go różnymi metodami do mówienia. Wizerunek Mrożka dopełnia jego żona, malarka Mara Obremba (wspaniale, niuansowo poprowadzona rola przez Dominikę Kluźniak).

W tym pojedynku dwóch pisarzy, a więc konfrontacji dwóch diametralnie różnych światów, jest coś, co łączy obu i ich utwory. Obaj są ironistami. Ironia jest ich narzędziem twórczym, ale też i "opcją" patrzenia na świat. Dynamiki spektaklowi dodaje świetna Monika Dryl jako Maria Paczowska, żona Bohdana Paczowskiego, architekta (Grzegorz Kwiecień).

Przedstawienie zasadza się głównie na słowie, rozwiązań sytuacyjnych jest tu niewiele. Całość dopełnia utrzymana w klimacie spektaklu dobra muzyka Piotra Mossa. Natomiast jeśli chodzi o tytuł, który nawiązuje do Sartre'a (Gombrowicz był nim zafascynowany), to jednak nie przekonuje mnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji