Artykuły

Janda zobaczyła we mnie amanta

- Tylko w naszym kraju mówi się o aktorze, że jest charakterystyczny. Na Zachodzie nie istnieje takie pojęcie. Z Danny'ego DeVito również można zrobić amanta. Ja też w momencie, kiedy zakładam inne ubranie i perukę, śmiało mogę zagrać amanta - mówi SŁAWOMIR ORZECHOWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Dwa komentarze z Internetu. Pierwszy: "Sławomir Orzechowski to bardzo dobry aktor, szczególnie w rolach drugoplanowych. Pasuje do grania ubeków i gangsterów". Drugi: "Sławomir Orzechowski za 20 lat będzie pewnie tak samo wyglądał".

- Jeżeli chodzi o ten drugi wpis, to nic nie mogę na to poradzić. To kwestia mojego wyglądu. I nie bardzo mogę z naturą polemizować. Tak sobie ustawiła parametry w stosunku do mnie i tak traktuje mój wizerunek. Pewnie lepiej byłoby się urodzić starszym, a potem młodnieć z dnia na dzień. Ale, niestety, wygląda to tak, jak wygląda. Mogę się tylko cieszyć, że w moim wypadku nie ma jeszcze żadnych szczególnych rewolucji w wyglądzie. To miłe.

A drugi komentarz?

- Też jest prawdziwy. Ale zauważyłem, że równie dobrze wychodzi mi granie księży czy biskupów. Kogo tam jeszcze... O, w teatrze gram biednego, skorumpowanego człowieka czy ojca rodziny w "Hamlecie", czyli Poloniusza. Także ta moja działalność jest wszechstronna. A był taki czas, że grałem w dwóch spektaklach musicalowych, w których śpiewałem i tańczyłem. Także ja bym się aż tak nie szufladkował. A co do tej drugoplanowości... To już nie jest moja wina. Ten rynek na takie twarze ma zapotrzebowanie, a nie na inne. A jest mnóstwo fantastycznych aktorów, którzy nie mają możliwości wypowiedzenia się, bo są niewidoczni.

Na dużym ekranie zadebiutował pan w filmie "Bo-hun i Kmicic" Andrzeja Konica, jednej z części cyklu "1944". Był rok 1984, rok po tym, jak ukończył pan Państwową Wyższą Szkołę Teatralną. Dzisiaj, z perspektywy tych 30 lat, trudniej byłoby panu zadebiutować przed kamerą?

- To trudne pytanie. Dzisiaj kręconych jest bardzo dużo seriali i moi młodsi koledzy, którzy kończą szkoły, są wyłapywani. Szczególnie jeżeli jest to przystojny mężczyzna albo ładna kobieta. Natomiast jeżeli chodzi o debiut filmowy, to wydaje mi się, że w dalszym ciągu funkcjonuje zasada, że zdolny aktor zawsze gdzieś się przebije. Szczególnie, że ten zawód zawsze potrzebuje nowych twarzy. Patrząc na jakość polskiej produkcji filmowej, stwierdzam, że podnosi się ona z roku na rok. I można zaistnieć. Natomiast trudno mi powiedzieć, czy każdy aktor znajdzie swoje miejsce.

Nadal pan gra tych 19 spektakli w miesiącu?

- (śmiech) Tak, to prawda. I jestem z tego powodu szczęśliwy. Mój teatr, w którym występuję, czyli Teatr Współczesny w Warszawie, jest bardzo fajnym miejscem. Tu wszystko się zgadza. To znaczy jest dobra propozycja, dobre rzemiosło i aktorstwo. I ludzie to doceniają. Tak więc nie mamy kłopotów z widzem. Nawet na sztukach, które niekoniecznie są komediowe. Dlatego jeżeli można mówić o satysfakcji zawodowej, to ten teatr ją spełnia. Poza tym współpracuję z Teatrem Polonia Krystyny Jandy. Gram w dwóch przedstawieniach.

No, ale nie tylko w teatrze pan występuje. Kamera też pana lubi. A może to pan lubi kamerę?

- Ja lubię kamerę i może kamera też mnie lubi. To taka wzajemna miłość. To oczywiście inny sposób wykonywania tego zawodu. Jest też inny język, który w teatrze bywa czasami przesadny. W filmie gra się od klapsa do klapsa, w teatrze jest się na scenie cały czas aktywnym i nie można sobie pozwolić na wyłączenie się. Ale fakt, kamerę bardzo lubię (śmiech).

Tak o nią pytam, bo ponoć w przedszkolu już pan wiedział, co chce w życiu robić.

- To też prawda. Ale wie pan co, nie postrzegam tego jako wynaturzenie. Syn mojego kolegi powiedział, że zostanie pilotem. I właśnie się nim w tej chwili staje. Mój kolega w szkole podstawowej stwierdził, że będzie chirurgiem. I nim jest. Także ja, od kiedy poczułem w sobie, że chcę zostać aktorem, tego się trzymam. Uważam, że to jest coś w rodzaju przeznaczenia, to nie jest świadomy wybór.

To co takiego wydarzyło się w przedszkolu?

- Ojej! To było na zakończenie przedszkola. Mówiłem wierszyk i ostatnie słowa brzmiały: "bardzo, bardzo się smucę, że tu więcej już nie wrócę". I zobaczyłem, jak te mamy i tatusiowie są poruszeni, że mają Izy w oczach. Ja też byłem strasznie wzruszony. Nie potrafiłem tego nazwać, zauważyłem jednak wzajemne porozumienie pomiędzy nimi a mną. Dopiero później, kiedy zacząłem chodzić do teatru, zauważyłem, że to jest pewien rodzaj fajnej, intymnej rozmowy. No, może ta rozmowa jest jednostronna, bo to ja mówię, a reszta mnie słucha i nie ma prawa się odezwać. I to także jest miłe.

A w młodości było tylko to aktorstwo czy ganiał pan za piłką?

- Ależ oczywiście, że ganiałem za piłką, tak jak każdy chłopak. I to nie tylko za piłką nożną, ale w dodatku za ręczną. Przez chwilę byłem nawet w reprezentacji Warszawy młodzików.

Na jakiej pozycji pan grał?

- Na kole. Pan może też?

Niestety nie. Moja przygoda z piłką ręczną zaczęła się i skończyła w gimnazjum.

- W trzeciej klasie szkoły podstawowej moja wychowawczyni, pani Woroniecka (żona aktora Sylwestra Woronieckiego - red.), powiedziała, żebym spróbował swojego szczęścia w konkursie recytatorskim. Nie ukrywam, że przez kilka lat nie myślałem wcale o aktorstwie. A tu nagle otworzyła się furtka i się zaczęło. Po konkursie recytatorskim zauważyła mnie Halina Machulska, która razem z mężem (Janem Machulskim - red.) prowadziła ognisko teatralne dla dzieci i młodzieży przy Teatrze Ochoty w Warszawie. Wtedy poczułem, że to moja pasja, że się w tym świetnie czuję, że to najlepsza oferta, jaką dało mi życie.

- W młodości trafiał pan pod skrzydła ludzi związanych z aktorstwem. To był przypadek?

- Wie pan co... Ja nie wiem, ale mam jakąś taką butę i pychę w sobie. Uważam wręcz, że to mi się należało. Nie mogło być inaczej, to był naturalny rozwój. Moja chęć rozmowy z ludźmi została zauważona i doceniona i te właśnie osoby doszły do wniosku, że trzeba faceta pokazać, a nóż widelec coś z tego wyjdzie. A potem jeszcze pojawiła się Irena Jun, która prowadziła teatrzyk przy warszawskim ośrodku kultury. Też w nim działałem. A później była szkoła teatralna.

I jeszcze po drodze była też szkoła muzyczna.

- Nie, to było zwyczajne kółko muzyczne. Tylko lepiej brzmi, jak się mówi szkoła muzyczna.

Grał pan na czymś, śpiewał?

- Proszę pana, uczyłem się grać na akordeonie, jak każdy chłopiec w moim wieku. Grałem również na gitarze, jestem samoukiem. Później też sam nauczyłem się grać na pianinie, bo dzięki akordeonowi poznałem klawiaturę, akordy itd. I tak to poszło.

Studia też pan miał ciekawe. Na przykład przełom 1980 i 1981 roku. Spektakl Moskwa - Pietuszki".

- Robiąc ten spektakl, mieliśmy poczucie, że robimy strasznie wywrotową robotę. Ale to był nasz głos w dyskusji o życiu. To przedstawienie było robione przy kole naukowym, więc nie podlegało cenzurze jako takiej. Działaliśmy niejako w charakterze drugiego obiegu. A to, że dowiedziano się, że na to przedstawienie przychodzą tłumy ludzi, że byliśmy zapraszani na różne festiwale i strajki z tą sztuką, to była inna sprawa. Grał z nami Jacek Kaczmarski, który specjalnie dla nas nagrał piosenkę "Obława". Później z tego jednego utworu zrobił się cały recital, który trwał dwie godziny. Ale Jacek lubił przecież śpiewać. Dwie godziny "Moskwa - Pietuszki" i kolejne dwie recital Kaczmarskiego, więc byliśmy zadowoleni i uśmiechnięci. To był przedziwny czas i trudno jest o nim rozmawiać z ludźmi młodego pokolenia, którzy nie przeżyli tego, że w sklepach nie było zupełnie nic.

No tak. Choćby te pomalowane ogórki, które udawały banany w waszych przedstawieniach...

- Dokładnie. Te banany były w "Ostatniej taśmie Krappa". Miałem 22 lata i grałem Krappa, który był starcem. Wracając, trudno jest opowiedzieć o napięciu, kiedy graliśmy "Moskwę - Pietuszki", bo myśmy nie wiedzieli, czy ten spektakl dokończymy. Po prostu. Czy najnormalniej w świecie cenzor nie wejdzie na salę i tego nie przerwie. Mało tego, byliśmy studentami szkoły teatralnej i chcieliśmy uprawiać ten zawód. A co by było, gdyby nas wyrzucono? To była atmosfera przytłaczającego strachu, terroru i niemocy. Jednak mieliśmy poczucie, że robimy coś ważnego.

Mówi się o panu, że jest aktorem charakterystycznym. Nie denerwuje pana takie określenie?

- Wie pan, to tylko w naszym kraju jest możliwe mówić tak o aktorze. Na Zachodzie nie istnieje takie pojęcie. To znaczy, mówi się, że Danny DeVito jest charakterystyczny, bo jest niski i gruby. Ale z Danny'ego DeVito również można zrobić amanta. Ja też w momencie, kiedy zakładam inne ubranie i perukę, śmiało mogę zagrać amanta. I świetnie wykorzystała to Krystyna Janda w teatrze telewizji. W "Klubie kawalerów" grali Zamachowski, Pazura, Dorociński. Ale to nie oni grali amantów, tylko ja go grałem. By grać amanta, niekoniecznie trzeba nim być, tylko przekonać ludzi, że się nim jest. Na tym polega aktorstwo.

Pytam dlatego, bo być może lubi pan grać na nosie tym wszystkim, którzy tak mówią. Jest pan przecież aktorem dramatycznym.

- Ależ oczywiście, że to jest aktorska przekora i chęć udowodnienia, że można inaczej. Na naszym podwórku nie ma przede wszystkim czasu na przygotowanie się do realizacji np. filmu. Bo liczą się pieniądze. I nie ma czasu na zabawy, że reżyser chce widzieć w danej roli aktora, który ma takie zachowanie, a nie inne, bo w wyniku tej roli wyjdzie nowa jakość, która akurat jest potrzebna. A ubrać go można, czy to w rudą czy czarną perukę, byleby dobrze wyglądał. U nas takie sytuacje się nie zdarzają. Ale wie pan co, z przyjemnością jeszcze raz zagrałbym amanta, a tym samym i innym na nosie.

Tych ról ma pan na koncie setki. Ale daleko panu do celebryty. Na dowód kolejny komentarz w sieci: "To jeden z tych aktorów, których znam doskonale z twarzy, ale nie wiedziałbym, jak się nazywa".

- Zawsze wystrzegałem się taniej popularności, która jest oparta na bywaniu na pseudofajnych imprezach. Przypuszczam, że źle bym się czuł w takim towarzystwie. Mam awersję do ogólnej tandety, która nas otacza. Wszystko jest fajerwerkowate, a tymczasem nie jest wcale tak pięknie. Z kolei chętnie poszedłbym na premiery filmowe i może dałbym się zarejestrować fotoreporterom. Ale przeważnie odbywają się one w czasie, kiedy jestem w pracy na scenie. I przykro mi, że nie widzę tych produkcji i omija mnie możliwość spotkania z kolegami.

A propos miłego spędzania czasu. Ponoć zimą był pan z żoną nad Bałtykiem. Ucieszyło was to, że było mało łudzi i mieliście kawiarenki dla siebie. A Warmię i Mazury czasem pan odwiedza?

- Ależ oczywiście! W ubiegłym tygodniu spędziliśmy weekend w Ostródzie, podobnie zresztą jak trzy tygodnie temu. Byliśmy również na spacerze w Olsztynie.

To kiedy znowu pan u nas będzie?

- Na pewno 1 kwietnia będę w Kielcach, a wcześniej w Polkowicach na dniach teatru. A kiedy w Olsztynie? Oby jak najszybciej. Bardzo lubię te okolice, Warmię, Ostródę, Olsztyn, Mazury. Świetnie się tu czuję i wiem, co tu robić.

Potrafiłby pan żyć bez aktorstwa?

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo żyję z aktorstwem. Ale chyba byłoby trudno.

Liceum o jakim profilu pan skończył?

- Skończyłem technikum budowlane.

To może budowlańcem by pan był?

- O nie! To, co miałem wybudować, wybudowałem. Już mi się nie chce.

A może domek letniskowy na Mazurach?

- Może... Ale nie. Bo to trzeba sprzątać. Za dużo tego wszystkiego!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji