Artykuły

Opera w... kabarecie

Dwunasty sezon teatralny w Legnicy rozpoczął się mocnym akordem. Na afi­szu "Opera za 3 grosze" Bertolta Bre­chta. Prapremiera tej sztuki odbyła się 31 sierpnia 1928 roku w Berlinie. Brecht szukał podówczas sukcesu finansowego. Wybrał do przeróbki "Operę żebraczą" Gaya. Tekst z angielskiego tłumaczyła mu Elisabeth Hauptmann, a on stronę po stronie brał jako surowiec do włas­nej sztuki. Od Gaya nie wziął Brecht ani jednego słowa. Napisał swoją "Ope­rę" od nowa, dodał postać Browna i Jenny oraz scenę wesela Mackiego i Polly. Aby zapewnić swojemu utwo­rowi powodzenie, wykorzystał dobrą znajomość lat dwudziestych, zważył za­interesowania i zamiłowania publicz­ności, doprawił do smaku, wymieszał, przetworzył i... powstała "Opera":

Okrzyknięto ją pierwszym europejskim musicalem. Niewątpliwie jednak jest ona czymś więcej. W zamyśle auto­ra miała być artystycznym atakiem na kapitalizm, krwiożerczy pieniądz i po­zbawione wszelkich zasad etycznych mieszczaństwo. Słowem - teatralnym traktatem socjologiczno-ekonomicznym. Aby trafić do świadomości i sumienia mieszczucha, którego uczynił zarówno bohaterem, jak i adresatem swej sztu­ki, musiał Brecht posłużyć się podstę­pem. Dał mu coś, co nie mogło się nie podobać, a jednocześnie, odsłonił mu prawdę o jego życiu, o jego świecie i stosunkach w nim panujących, o wąt­pliwej moralności i sposobach bogace­nia się. Zabieg czysto retoryczny.

"Opera za 3 grosze" jest przekorna i prowokująca. Pod czytelnym, krymi­nalnym schematem fabularnym, zabaw­nymi perypetiami bohaterów, kryją się aluzje, zaś prawdziwy sens sztuki za­warty jest w songach kończących każ­dy akt. Brecht we wszystko, co święte dla mieszczucha kieruje ostrze parodii, ironii i satyry. Kpi z jego miłości, ucz­ciwości, sprawiedliwości, szydzi z życia rodzinnego. Stawia znak równości mię­dzy policjantem a gangsterem, wszak Mackie Majcher, szef najpotężniejszego w Londynie gangu za wspólnika i sprzy­mierzeńca ma komisarza policji - "ty­grysa" Browna. Pan Peachun natomiast, uosobienie mieszczańskich "cnót", szu­kający duchowego (?) wsparcia w Biblii, "nieskazitelny" obywatel - żyje z wy­zysku nędzarzy. Brecht nie bez powo­du wprowadza do sztuki liczne para­doksy. Chce widza zaniepokoić, skło­nić do krytycznego myślenia. Ironiczny sens "Opery za 3 grosze" najgłośniej zabrzmi w jej finale: Mackie Majcher, gangster, alfons, uwodziciel, prawdzi­wy "zimny drań" otrzymuje pod szu­bienicą z rąk królewskiego gońca ułas­kawienie i... nagrodę! Ten bajkowy, do­prowadzony do absurdu happy end do­bitnie oznajmia o kpinie autora, a wi­dza wytrąca ze stanu błogiego zadowo­lenia.

Brecht liczył na socjologiczny wy­dźwięk swego utworu, jednak spraw­dzian praktyczny "Opery" rozminął się z jego intencją. Począwszy od prapre­miery rozrywkowe i muzyczne walory tekstu wzięły zdecydowanie górę nad jego wymową moralno-ideologiczną. Dla większości realizatorów tej sztuki, a już na pewno widzów, wdzięczniejszym materiałem była jego warstwa ludyczna. Tym bardziej dla współczesnego od­biorcy Brechtowska rozprawa z kapita­lizmem i ówczesnym typem filistra moc­no już zwietrzała. Pozostała egzotyczna anegdota i wspaniała muzyka. I zapew­ne w tradycji inscenizacyjnej tej sztu­ki nie znajdziemy spektaklu, który by koncentrował się na jej społeczno-krytycznej wymowie.

Także Józef Jasielski, reżyser legnic­kiej inscenizacji, wyraźnie akcentuje rozrywkowo-muzyczne wartości "Ope­ry", co zresztą zgodne jest z dotych­czas ujawnionym zapotrzebowaniem i upodobaniami odbiorcy. Jasielski po­stawił na rozrywkę z morałem. Daje się to zauważyć w opracowaniu tekstu. Reżyser przede wszystkim skrócił sceny czysto dialogowe, natomiast włączył dwa songi z innych sztuk Brechta; "Surabaya Johnny" i "Alabama", równie znane jak ballada "Mackie Majcher". Wzmacniają muzyczny walor spektaklu, którego charakter zbliżony jest do for­my kabaretowej. Podkreśla to też Jasiel­ski wprowadzeniem do sztuki nowej po­staci (rodem ze znanego filmu Fosse`a "Kabaret"), Mistrza Ceremonii, który spełnia tu wiele funkcji: aranżera, ko­mentatora, partnera dialogów, łącznika między sceną a widownią.

Takie opracowanie tekstu zadecydo­wało o formie całego przedstawienia, w którym najważniejszą rolą odgrywają songi oraz wyjątkowo rozbudowana cho­reografia. Sceny statyczne sensu stricto są nieliczne.

Postawiło to przed zespołem aktor­skim zadanie niezwykle trudne, wyma­gające profesjonalnych umiejętności wo­kalnych i baletowych. Aktorzy z dużą odwagą przyjęli powierzone im zadania, ale nieliczni im sprostali. Myślę tu o wykonawstwie muzycznie trudnych son­gów Weille'a. Nie wszyscy w legnickim zespole są predestynowani do zadań wokalnych tej miary, co ma swoje kon­sekwencje w poziomie artystycznym ich śpiewu. Ponadto playback, który miał wspierać zmagających się ze swym gło­sem aktorów, wyszedł na plan pierw­szy (jak mi wiadomo, reżyser już z nie­go zrezygnował, co podobno wypadło na korzyść kolejnych spektakli).

Mamy więc w naszym legnickim tea­trze do czynienia z próbą nowoczesnego musicalu (nowoczesne, rockowe brzmie­nie muzyki w opracowaniu i aranżacji Jerzego Kusia oraz układy choreograficz­ne Juliusza Standy), która stała się ostrym i na pewno potrzebnym egzami­nem w rozwoju zespołu.

Scenografia Elżbiety Iwony Dietrych, notabene zawsze solidnej i pełnej świe­żych pomysłów, koresponduje z zamy­słem reżysera. Jest to jakby "obiektyw­na" przestrzeń dla działań estradowo-kabaretowych, odpowiednie pole gry pozbawione rodzajowości, dające mozliwość natychmiastowej zmiany miejsca akcji poprzez przestawienie elementów dekoracji, bądź posłużenie się rekwizy­tem. Różnokolorowe, migające niczym w dyskotece napisy stwarzają dodatkowe wrażenie współczesnego koncertu estra­dowego. Spełniają też funkcje użyteczne. Czarna, tiulowa, przezroczysta kurtynka wzmacnia wrażenie manifestacyjnej wręcz teatralności, pokazuje aktorów prywatnie schodzących za kulisy po skończonych scenach. Tworzy to pewne­go rodzaju wieloplanowość akcji. Styl gry aktorów posługujący się parodią, pastiszem, znanym cytatem (wspomnia­na wyżej postać z filmu Fosse'a) odwołuje się do konwencji kabaretowej. Wrażenie to pogłębiają bardzo uplastycznio­ne kostiumy oraz ostra charakteryzacja, także autorstwa Iwony Dietrych. Szcze­gólną wyrazistością plastyczną odznacza się grupa żebraków. Piękne i kosztowne są suknie "panienek" z domu schadzek. Scenografia, charakteryzacja i kostiumy znacznie podnoszą wartość inscenizacji.

W grze aktorskiej reżyser położył na­cisk na brechtowskie "pokazywanie" określonych typów ludzkich, do wręcz dell'artowskiego rozgrywania niektórych scen (np. kłótnia Polly i Lucy czy sce­na z welonem ślubnym jako biesiadnym stołem). W spektaklu tym, biorąc pod uwagę poziom aktorstwa, panie zdecydo­wanie zdominowały panów. Największe uznanie w moich oczach zyskała Danu­ta Kołaczek w roli Polly. W sposób nie­mal dyskretny pozbawiony żywiołowej nachalności, z wrodzonym sobie wdzię­kiem i subtelnością pokazuje przemianę naiwnego, trzymanego pod kluczem dziewczęcia, w dojrzałą, sprytną i bez­względną szefową gangu. W interesują­cy sposób interpretuje swoje songi, nie­źle tańczy. Na drugim miejscu w moim rankingu stawiam Mirosławę Olbińską (Jenny), aktorkę o najlepszym w tym zespole głosie. Duże brawa za song "Surabaya Johnny"!

Jerzy Przewłocki natomiast jako Mackie Majcher kreacji nie stworzył. Wprawdzie warunki ma świetne, niezły głos, dobrze wygląda na scenie, ale za często wypada z rytmu w songach. Bardziej przypomina amanta z operetki niż gangstera. Odnoszę wrażenie, że aktor nie korzysta z wszystkich możli­wości, jakie daje tekst. Jest za gładki, za ładny i za mało zimny jak na "zimnego drania". Nie przekonał mnie Mackie Przewłockiego. Aż trudno uwie­rzyć, że za takim szalały bądź co bądź wyrachowane "panienki"...

Także Mariusz Olbiński jako Mistrz Ceremonii niezupełnie wszedł w postać tajemniczego pana w czarnej masce. Wy­różnia się dużą sprawnością ruchową, nieźle śpiewa, jest dowcipny, ale jakby w przeciwieństwie do swojej demonicz­nej, czarnej twarzy nie wprowadza w postać diabelskości. A sądzę, że kostium i funkcje, jakie spełnia właśnie do tego obligują. Tymczasem przypomina błazna.

Jest w tej inscenizacji kilka ładnych scen, ale do najbardziej udanych zaliczam tę w domu schadzek (dobrze opracowana plastycznie i choreograficznie) oraz wesele Mackiego i Polly ( zabawne z elementami pantomimy)

Przedstawienie mimo swych niedostat­ków aktorskich i technicznych podoba się, jest autentyczną rozrywką dla legnickiego widza, któremu serwowano dotychczas bardzo poważną klasykę narodową_i obcą. Warto zatem odwiedzić nasz teatr, aby się zrelaksować i posłu­chać znanych Brechtowskich songów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji