Artykuły

Nie chcę być laleczką

Gd w 1993 roku zdawałam do szkoły teatralnej, nie było jeszcze takich seriali, jak "Klan" czy "M jak miłość". Ani telenowel, ani reklam. Ten rynek dopiero się otwierał. A co w szkole mówili profesorowie? Że najważniejsza jest misja, posłannictwo sztuki! Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś zrezygnowałam z dużej kampanii reklamowej, realizowanej w RPA przez reżysera, który robił filmy z Julią Roberts i Robinem Williamsem... - mówi JOANNA ORLEAŃSKA, aktorka i producentka.

Dzisiaj artyści nie zajmują się wyłącznie wypełnianiem misji, grając w teatrze czy filmie. Rzucają się w świat biznesu, produkcji filmowej, reklamy. Właśnie tak, jak pani. Dlaczego?

- Nie wiem, czym kierują się inni. Mnie zawsze nosiło, rozpierała mnie energia. Potrzebuję różnych bodźców, żeby mieć poczucie, że się rozwijam. Mam dużą potrzebę niezależności, a praca u siebie tę potrzebę mi zaspokaja. Poza tym nasz rynek filmowy jest nieduży. Nie zawsze jest zapotrzebowanie na aktora, więc wzięcie sprawy w swoje ręce daje mi poczucie bezpieczeństwa. Fdr - studio, które prowadzę z mężem i wspólnikiem Stefanem Krzyżanowskim, zajmuje się postprodukcją, produkcją i animacją - to dziedziny, które są bliskie temu, co robię na co dzień.

Skąd na to pomysł?

Jestem Ślązaczką, pochodzę z Bytomia, ale studiowałam w szkole teatralnej we Wrocławiu, gdzie rozpoczęliśmy z Pawłem wspólne życie. Zostałam tam 10 lat bo mąż, który zawsze pracował głosem, miał we Wrocławiu swoje małe studio. Jednak kiedy dostałam pracę w warszawskim Teatrze Studio i jeszcze do tego doszły seriale, a dojazdy w tę i z powrotem stały się uciążliwe, Paweł zgodził się zrobić rewolucję w swoim życiu zawodowym i przeprowadziliśmy się do Warszawy. Teraz ja pomagam jemu. Postanowiłam zmienić swoje życie dla męża, tym chętniej, że on wcześniej zmienił swoje dla mnie.

To nie jest usprawiedliwienie samej przed sobą, że w filmie czy teatrze robi pani może zbyt mało?

- Odkryłam, że przyjmując jakąś rolę, jestem mocno zależna od producenta, od reżysera, od wielu osób. Nieraz wydaje mi się: mam świetną rolę fantastyczne wyzwanie. Po czym okazuje się, że muszę się absolutnie podporządkować wizji reżysera, która niekoniecznie jest zgodna z moją. A później jeszcze montażysta montuje sceny z moim udziałem też nie tak, jak sobie to wyobrażałam. Albo dystrybutorowi nie uda się wprowadzić filmu do kin. Albo plakat jest tragiczny, albo plakatu w ogóle nie ma... Uświadomiłam sobie, jak mało ode mnie zależy! A w naszej małej firmie to my decydujemy o wszystkim. Dzięki Fabryce moja przestrzeń poszukiwań twórczych jest dużo większa niż w aktorstwie. Później łatwiej jest mi być karną, podporządkowaną aktorką na planie. Oczywiście, być może gdybym była zasypywana fantastycznymi propozycjami, to nie miałabym czasu albo moje wybory byłyby inne. Ale niech mi pani dzisiaj pokaże aktorkę w moim wieku, która jest w tak komfortowej sytuacji, że pracuje bez przerwy tylko przy wspaniałych projektach...

Ale ktoś może powiedzieć: zajmuje się pani m.in. reklamami, czyli komercją.

- Tak. Też! Ale nie widzę w tym nic złego. Od sześciu lat przygotowuję na przykład wszystkie kampanie reklamowe dla jednego z naszych biura podróży bez pomocy żadnego domu mediowego, bez żadnej dużej agencji. Mam sprawdzoną, oddaną ekipę, z którą jeździmy po Europie i kręcimy - w moim odczuciu - piękne reklamy. Praca w takich okolicznościach przyrody i z tymi ludźmi jest dla mnie źródłem radości. Poza tym środki zarobione przy komercyjnych projektach inwestujemy często w projekty ambitne, w filmy fabularne. Wchodzimy w koprodukcje i w ten sposób balansujemy między komercją i sztuką. Zapraszam często do współpracy ludzi, z którymi chciałabym pracować. Podczas kręcenia komercyjnego serialu "Szpilki na Giewoncie" pracowałam ze Sławkiem Piwowarskim - dzięki tej współpracy udało mi się namówić jego syna, Cypriana Piwowarskiego, młodego, zdolnego chłopaka po animacji. Cyprian zebrał prężny zespół i wspólnie przygotowaliśmy multimedia dla Muzeum Żydów Polskich. To duży, ambitny projekt, który będą oglądać zwiedzający z całego świata. A poza tym... Czy ktoś zarzuca reżyserom, że kręcą reklamówki albo seriale między filmami? Nie powinno nikogo dziwić, że aktorzy też mogą zajmować się czym innym w przerwie pomiędzy produkcjami.

A co z teatrem? Przecież od zawsze naturalnym zapleczem aktora były nie reklama, animacja, udźwiękowienie, lecz teatr.

- Sytuacja finansowa teatrów jest dziś tragiczna. Jeszcze kiedy pracowałam w teatrze, spektakle miały rozmach, były kostiumy, scenografia. A teraz? Wszędzie czarna scena! Grałam kiedyś w "Prezydentkach" Krystiana Lupy, zjeździłam z tym spektaklem kawałek Europy. Z zazdrością patrzyłam na aktorów na przykład w Teatrze Narodowym w Sztokholmie, którzy mówili, że nie chcą iść do serialu, bo im się to po prostu nie opłaca. Oni mają dobre pensje, prestiż, zapewniony byt - po co mieliby rozmieniać się na drobne? Tak samo jest w Berlinie. A u nas ciągle się uważa, że kultura to kwiatek do kożucha, a nie działania, które stanowią o naszej polskiej tożsamości.

Bo mówi się, że Polska to wciąż zbyt biedny kraj.

- Nie chodzi tylko o pieniądze. W zachodniej Europie aktor na ogół zaczyna od tanich produkcji, wiadomo - rzadko który producent chce pozwolić na debiut nieznanej młodej osobie, więc zaczyna się od reklamowania płatków śniadaniowych i od telenowel. Ale na świecie jak już się udowodni coś swoim talentem, to nie schodzi się do poziomu płatków, lecz robi bardziej prestiżowe projekty. A u nas aktorzy, którzy tworzyli historię polskiego filmu czy teatru, grają na równi z amatorami. Co gorsza - w produkcjach wątpliwej jakości. Jednak nie ma co narzekać, lepiej biorąc sprawy w swoje ręce. Ja wolę robić, to, co robię, dotykając różnych dziedzin około-filmowych, niż iść drogą medialną, pożyczając drogie sukienki, chodząc po bankietach - sprzedając siebie. To akurat jest świat, który kompletnie mnie nie interesuje.

Nie lubi pani tzw. celebrytów?

- Nie śmiem oceniać kolegów - oni prawdopodobnie po prostu nie mają innego wyjścia. Albo mają dzieci, albo rodziców na głodowych emeryturach. Chociaż, oczywiście, to zawsze jest kwestia wyboru. A realia są, jakie są. Być może to też jest kwestia myślenia, że koniecznie musimy "mieć", bo nie mieliśmy długo, goniliśmy Europę od lat 90. Być może trochę się w tym myśleniu zapędziliśmy? I może za chwilę przyjdzie moment opamiętania, że jednak być" jest ważniejsze niż "mieć". Ja próbuję na razie w tym wszystkim zachować równowagę.

Jak się to wszystko u pani zaczęło? Zderzmy tamte czasy z dzisiejszymi. - Zderzenie było dość bolesne, ponieważ gdy ja w 1993 roku zdawałam do szkoły teatralnej, nie było jeszcze takich seriali, jak "Klan" czy "M jak miłość". Ani telenowel, ani reklam. Ten rynek dopiero się otwierał. A co w szkole mówili profesorowie? Że najważniejsza jest misja, posłannictwo sztuki! Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś zrezygnowałam z dużej kampanii reklamowej, realizowanej w RPA przez reżysera, który robił filmy z Julią Roberts i Robinem Williamsem...

Bo to by się kłóciło z misją?

- Bo krzywo na mnie patrzyli w teatrze. No, jakże bym się mogła zwolnić z dwóch prób?! Ale zawsze miałam przeczucie, że o pracę trzeba się starać. Już jako studentka jeździłam do Warszawy na castingi. Potrafiłam wsiąść do nocnego pociągu, rano zaliczyć casting, a w południe znów wsiąść do pociągu, żeby zdążyć na wrocławską próbę. Już wtedy wiedziałam też, że rynek filmowy jest mocno scentralizowany, wszystko - poza teatrem - odbywa się w Warszawie. I intuicja mnie nie myliła. A swoją drogą dzięki tym wędrówkom na trasie Wrocław-Warszawa udało mi się zdobyć rolę u Jana Jakuba Kolskiego w "Historii kina w Popielawach".

Ale to nie był debiut. Wcześniej już pani grała, i to u Pasikowskiego w "Słodko gorzkim".

- To rólka, którą dostałam przez przypadek. Poszłam na zdjęcia próbne do "Psów", ale nie byłam w sferze zainteresowań reżysera, bo - jak sądzę - jestem za niska i za mało atrakcyjna. Okazało się jednak, że ta wysoka, bardzo atrakcyjna dziewczyna, którą wybrano, odmówiła wystąpienia w przezroczystej bluzce.

Nie ma to jak zastępstwo! Historia teatru na nim stoi.

- Od tego mniej więcej momentu zaczęło się fajnie kręcić. Drugim reżyserem u Pasikowskego był Wojtek Pacyna, który zaraz po "Słodko gorzkim" reżyserował "Berenikę", swój debiut w Teatrze Telewizji, i zaproponował mi główną rolę... Nagle zderzyłam się z Jadwigą Jankowską -Cieślak, z wybitnymi aktorami z Teatru Narodowego. Wydawało mi się, że jestem w niebie. Wtedy też dostałam propozycję pracy we wrocławskim Teatrze Polskim. Tak, że start zawodowy, jak na tamte warunki, może nie spektakularny, ale jednak miałam przyzwoity

W którym momencie poczuła pani, że materia stawia opór, że brakuje ról, że telefon milczy, czyli że jest źle?

- Odpukać, właściwie nigdy! Zawsze jednak coś się działo. Albo był teatr, albo serial. Przy czym nigdy nie starałam się, żeby jakoś mocno zaistnieć w jednym serialu. Bałam się tego potwornie. Starałam się więc nie rysować grubą kreską, żeby nie zostać aktorką jednej roli. Wydaje mi się, że mam dużą plastyczność, że jako aktorka mam możliwość transformacji. To dla aktorki wspaniałe, ale z drugiej strony... absolutnie nikomu niepotrzebne. Dziś lepiej, wygodniej być kojarzonym z jednym wizerunkiem, bo reżyserom po takich aktorów łatwiej sięgać. Sięgają do szufladki. Bez wysiłku. Sprawdzone patenty są zwyczajnie bezpieczniejsze. Możliwe, że mam w twarzy, w sobie, coś takiego, ze obsadzają mnie ostatnio wyłącznie w rolach pokrzywdzonych kobiet, w roli ofiary.

Tak, jak w "Ostatnim piętrze", w którym gra pani żonę Derczyńskiego. Muszę powiedzieć, że ten film zrobił na mnie spore wrażenie. I kompletnie nie zgadzam się z recenzentami, którzy piszą, że przede wszystkim jest to historia przemocy. To raczej film o spiskowej teorii świata, lęgnącej się w głowie głównego bohatera. Przemoc wobec żony, rodziny, to tylko konsekwencja

tej fobii.

- Boleśnie przeżywam, że ten film został skazany przez jedną recenzję, która się ukazała na filmwebie po ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni. Od razu uznano go za niewarty zainteresowania. Być może nie jest doskonały, reżyser jest dokumentalistą, ale to ważny głos o tym, co się teraz dzieje w Polsce. Być może "Ostatnie piętro" dla wielu jest niewygodne w kontekście tego, co się mówi o Smoleńsku? Jest cienka granica między przeczuciem a spiskiem, między patriotyzmem a fanatyzmem. Ten film jest właśnie o tym. Ale reżyser dotknął też innego ważnego tematu - sytuacji człowieka, któremu usuwa się grunt pod nogami. Zwolniony z wojska po wieloletniej służbie, został odsunięty od tego, co kochał, co było sensem jego życia. Pod wpływem tego wstrząsu emocjonalnego rodzą się demony, nasilają homofobia, antysemityzm, bo to jest tez o tym, co skrywamy we własnych domach pod kołderką, a do czego nikt się otwarcie nie przyznaje.

Niedobre jest tylko to, że w końcu film kończy się jak thriller.

- Być może reżyser rzeczywiście poszedł za daleko. Ale trzeba pamiętać, jakie są oczekiwania dystrybutorów. Prawdopodobnie pójście w stronę thrillera psychologicznego miało zagwarantować publiczność. Pewnie zadziałała presja rynku.

Dotykają panią negatywne recenzje w mediach?

- Jeśli są merytoryczne! Jestem osobą bardzo krytyczną. Pamiętam każdą swoją źle zagraną sylabę, zdanie czy film. Natomiast wkurza mnie bylejakość: ktoś niedokładnie obejrzy, niedokładnie napisze. Albo napisze "atrakcyjnie", zgodnie z zasadami tabloidów... Na jednym z portali filmowych dziennikarz napisał: "W "Zwerbowanej miłości" Joanna Orleańska przekonująco wcieliła się w rolę prostytutki. Ciekawe, skąd ona tak wspaniale zna to środowisko?" Coś sugerował, żeby jego recenzja wydała się atrakcyjniejsza! A pisał to bardzo znany dziennikarz, który powinien jednak trzymać poziom. Irytują mnie niemerytoryczne, zjadliwe komentarze.

Po festiwalu w Gdyni ukazuje się jedna zła recenzja. Dystrybutorzy, nie zawsze kompetentni, od razu się sugerują: "Oj, to niedobre.,." "Ciężki film", "Lepiej tego nie wpuszczać"... "Po co robić 70 kopii, zróbmy 20". Lawina idzie. Widzowie, oczywiście, mogą mnie skrytykować, że postać Derczyńskiej w "Ostatnim piętrze" nie jest wyrazista. Może nie jest, ale co mam zrobić, jeśli dostaję taki scenariusz? Mogę polemizować z reżyserem, podpowiadać jakieś rozwiązanie, ale ostatecznie to on decyduje. Ja jestem tylko trybikiem w tej maszynie. I rozumiem aktorów hollywoodzkich, którzy sami decydują się na wyprodukowanie filmu. Od czasu do czasu pojawia się przecież skromne kino emocjonalne, psychologiczne, wyprodukowane przez słynnego aktora. To jest wyraz tego, że i oni mają dość. Nas, aktorów, nie do końca traktuje się jako równorzędnych partnerów twórców. Jesteśmy narzędziami.

Laleczkami do przestawiania na scenie.

- Właśnie. A ja nie chcę być laleczką. Zatem nie jest mi łatwo funkcjonować w tym świecie. Raz dlatego, że świat blichtru i lukru średnio mnie interesuje, a po drugie nie mam ochoty przyklaskiwać i mówić, że wszystko jest super, kiedy nie jest.

Ma pani na koncie dwa filmy z rozbieranymi scenami. Występ nago stanowi dla pani jakiś problem?

- Nie mogę powiedzieć, żeby wchodzenie do łóżka z obcymi mężczyznami albo rozbieranie się przy kilkudziesięcioosobowej ekipie było przyjemne. Nie mam w sobie jakiejś ogromnej potrzeby ekshibicjonizmu, ale wiem, że to jest część mojego zawodu. Na świecie aktorki mają dublerki od pośladków czy biustu. W Polsce jest, jak jest, tu na dublerkę trudno liczyć. Ważne, że nigdy nie grałam rozbieranych scen, które były tylko ozdobnikami filmu. W "Huśtawce" bohaterka próbuje zatrzymać przy sobie mężczyznę, którego kocha i ma z nim dziecko, i robi to także swoją cielesnością i seksem. W pełni uzasadnione rozbierane sceny są też w "Zbliżeniach", najnowszym filmie Magdy Piekorz, w którym mam zaszczyt grać. To film o tym, jak dojrzała, dorosła kobieta próbuje ułożyć sobie życie z mężczyzną, a ponieważ jest w bardzo bliskich relacjach z matką, przestrzeni dla mężczyzny w tej sytuacji jest mało... Z Magdą spotykam się na planie już po raz trzeci. Grałam epizod w "Pręgach", rolę histeryczki w "Senności" i teraz "Zbliżenia". Jestem szczęściarą, że mogę w tym zagrać. I już naprawdę nieważne, czy te filmy zobaczy tysiąc osób, czy trzysta. Dzięki "Ostatniemu piętru" i niedawno nakręconym "Zbliżeniom" mam poczucie spełnienia.

***

Joanna Orleańska - aktorka, dziewczyna z tradycyjnego śląskiego domu, urodzona w Bytomiu. W 1997 roku ukończyła szkołę teatralną we Wrocławiu. Zadebiutowała w "Słodko gorzkim" Władysława Pasikowskiego, a zaraz potem w "Historii kina w Popielawach" Jana Jakuba Kolskiego. Gra w filmach Magdy Piekorz, także w najnowszych "Zbliżeniach". Ostatnio widzieliśmy ją jako Derczynską w "Ostatnim piętrze". Pojawia się w popularnych serialach, m.in. w "Złotopolskich", w "Szpilkach na Giewoncie", a ostatnio, jako żona Lubińskiego, w "M jak miłość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji