Artykuły

Tłum pożera Borysa

ROZMACH I PRZEPYCH "POD PEGAZEM". PONADTO MNÓSTWO CUDOWNEJ MUZYKI WSPANIAŁY CHÓR, WIRTUOZOWSKA ORKIESTRA I KILKA PIĘKNYCH GŁOSÓW SOLOWYCH. A NA FINAŁ - ŻYWE KONIE. ALE ZABRAKŁO METAFIZYCZNEJ ŁZY.

"Borysa Godunowa" Modesta Musorgskiego nie słucha się może z przyjemnością, ale na pewno z wielką satysfak­cją. Zamiast draperii koloratur - podniosłe tony rosyjskiej prozodii. Zamiast przyjemnych harmonii - zgrzytliwe dyso­nanse. Zamiast koronek i tiulu - powaga zbiorowego bohatera i człowieczy dylemat. A wszystko ujęte w mozaikę historycznego fresku. Aktualnego zarówno wtedy, jak też tu i teraz. Dramat niedoli i dramat władzy, przepyszna cerkiew, niemoralny jezuita i polska szlachcianka. I żałobne proroct­wo prostaczka.

Reżyser, scenograf i aktorzy mogą z tej opery stworzyć prawdziwe mis­terium. A łza uroniona nad Goduno­wem nie musi być żałosna, wstyd­liwa i banalna. Wszelako poznański reżyser i scenograf (Marek Weiss-Grzesiński) postawił na realizm, choć nie zawahał się zastosować kil­ku oryginalnych, niemal surrealis­tycznych rozwiązań. Udał mu się prolog, ale montaż elementów sceno­grafii, z chwilą gdy odzywają się dzwony, ma charakter nieco bezład­ny. Rozczarowuje scena z udziałem Pimena, bo sąsiedztwo głośnika na proscenium nie tworzy odpowiedniej oprawy dla przedługiego monologu. Epatuje też dziwactwem krypa, któ­rą zastąpiono gospodę w scenie z Karczmarką. Udał się za to epilog w postaci sceny pod Kromami, choć wprowadzenie żywych koni kojarzy mi się z cyrkiem, i to wcale nie olimpijskim. Zresztą ów epilog, któ­rym zastąpiono scenę śmierci Bory­sa Godunowa, jest rozwiązaniem ze wszechmiar szczęśliwym. Uprawomocnił on koncepcję reżysera - spo­łeczną miast indywidualistycznej.

Poznański spektakl obywa się bez opozycji: tłum-jednostka. Po prostu tłum pożera niejako Borysa - zbyt słabego, pozbawionego tak specyfi­cznie rosyjskiego skrzyżowania smutnej duszy i władczego spojrze­nia. To wina Romualda Tesarowicza, choć przecież pięknie śpiewa, znakomicie podaje tekst i psychologizuje postać gestem czy gryma­sem, ba - nawet timbre'm swego szlachetnego głosu. Zabrakło w nim jednak - godnego władcy - stalowe­go wzroku spod krzaczastych brwi i gromkiego forte, którym byłby przy­gotowany na rozgromienie ludu. Bo­rys umiera jednak już w prologu, choć dzwon nie wieści mu przecież jeszcze śmierci.

Za to tłum naprawdę imponuje. Tym tłumem jest chór - gęsty, nasy­cony, odpowiednio zdynamizowany przez sola (choć te nie wyszły naj­lepiej). Stanowi on filar przedsta­wienia. To jemu właśnie, jako naj­lepszej "partii" naszego teatru ope­rowego, należał się ten "Borys Go­dunow". Dla tego chóru warto było operę tę zrealizować. W prologu po­grąża go odpowiednia uprofilowana scena, poniżając tłum wobec władcy, a w finale - także dzięki scenie - zostaje on z kolei wywyższony, choć triumf zbiorowego bohatera gorzko komentuje Jurodiwy. I nawet jeśli chór-tłum stanowi zbyt statyczny element spektaklu (wytłumaczyć to można za małą powierzchnią sceny, na której bardziej gwałtowny ruch takiej masy ludzkiej mógłby wydać się bezładny), to przecież uzmysła­wia prawdę zawartą w dramacie, a nawet w swoisty sposób ją przeinterpretowuje. Czy trzeba więcej?

Genialność muzyki Musorgskiego podkreślają zarówno głosy, jak i or­kiestra. Barwna, miejscami wirtuo­zowsko poprowadzona orkiestra (Jose Maria Florencio Junior) jest jednym z lepszych wykonawców spektaklu. Po prostu słychać z kana­łu, że dyrygent miał dużo czasu na przestudiowanie partytury, wysma­kowanie harmonicznych zgrzytów i melodycznych kontrapunktów. Nie ma w tym wykonaniu ekstazy, ale jest jednak perfekcyjne rzemiosło.

Niezłe w zasadzie okazują się dys­pozycje solistów, którzy wystąpili w premierowym przedstawieniu. Pięknie śpiewają przede wszystkim Wi­ta Nikołajenko (Maryna) i Sylwe­ster Kostecki (Szujski), którzy pre­zentują też świetną ruszczyznę. W roli Warłama dobrze sprawdza się wokalnie i aktorsko Bogdan Kuro­wski, choć tu z wymową tekstu jest już gorzej. Zdecydowanie słabiej na­tomiast wypada Jerzy Ostapiuk (Pimen), prezentujący obok słabej dykcji przeforsowany i zmęczony głos, a także Michał Marzec (Grigorij), który nie radzi sobie z rosyjs­ką fonetyką, niefortunnie zmiękcza­jąc twarde głoski, a na dodatek śpie­wa Samozwańca w manierze belcanto. Pozostałe partie, o epizodycz­nym zresztą znaczeniu, wypadają na ogół bez zarzutu, choć nogi Karczmarki (Urszula Jankowiak) oka­zują się lepsze od jej głosu, a pomysł obsadzenia syna Borysa - Fiodora przez kontratenora (Tomasz Rączkiewicz) nie uważam za najszczęś­liwszy.

Ogólnie rzecz biorąc poznański "Borys" jest dobry, lecz nie świetny. Brakuje mu metafizyki, głębokiej zadumy, brakuje charyzmy. Jest za to realizm, jest przepych i bogactwo, jest mnóstwo cudownej muzyki i poezji w niezłym wykonaniu. Chyba więc nie wypada pisać o niedosycie, wynikającym z faktu, że nie widzia­łem jeszcze "Borysa" swoich marzeń - zwłaszcza (czy szczególnie) w Ro­sji, gdzie troska o wzbogacenie sensu utworu kosztem realistycznej kon­wencji byłaby pewnie bluźnierstwem. W Poznaniu zabrakło jednak wzruszeń i zadumy. Zabrakło meta­fizycznej łzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji