Artykuły

Rzeczpospolita Radwańska

- Gdy miałem 18 lat, czułem do siebie trochę sympatii. Dziś tylko toleruję Radwana. Nie ma co jednak udawać, że po siedemdziesiątce nie wie się o nieuchronności losu - mówi STANISŁAW RADWAN, który właśnie skończył 75 lat.

Małgorzata I. Niemczyńska: Widzę, że pan dużo słodzi kawę, to się pan pewnie ceną cukru denerwował?

Stanisław Radwan: Ani trochę. Polacy po prostu muszą mieć zawsze jakiś dyżurny temat do rozmów, na przykład cukier. Znacznie bardziej mnie denerwuje zakaz palenia. Byłem kiedyś na urodzinach Andrzeja Wajdy w muzeum Manggha, przyszła też Wisława Szymborska. Od razu podeszła do niej Krystyna Zachwatowicz i mówi, że dziś wyjątkowo wolno palić, strażacy poinformowani, wszystko załatwione. A ja na to: "Pani Wisławo! Niech mi pani koniecznie powie, do jakich lokali pani chadza. Też je będę wybierał!".

Dobrze, że pan o tym wspomina, bo ja tak właśnie trochę światopoglądowo chciałam porozmawiać.

- Ach, stosunek do zakazu palenia to podstawa światopoglądu, nie tylko dla palaczy. Nigdy na przykład nie palę w samochodzie, bo tapicerka pochłania dym nieodwracalnie. Dlaczego kogoś ma to męczyć? Dużo jeżdżę i dużo palę, bo lubię jedno i drugie. Musiałem to jakoś pogodzić.

Lubi pan także się wyspać?

- Taki mam już rytm. Mogłem wybrać i wybrałem sobie, że w nocy pracuję, a rano jestem nieprzytomny - dlatego umówiłem się z panią na godz. 11. Najlepsza w nocnej pracy jest cisza. A magia opustoszałego po spektaklu teatru to coś zupełnie niepowtarzalnego. Spokój po zapadnięciu zmroku pozwala uwierzyć, że nie istnieje nic poza sprawą, którą właśnie mamy się zająć.

Cud, że nam się w ogóle udało umówić. Dodzwonienie się do pana to nie lada wyzwanie.

- Zdecydowałem się na kupno telefonu komórkowego natychmiast, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. Ale teraz powinienem się spowiadać z tego, jak go traktuję. Wygląda to tak, jakby miał służyć tylko mnie, a ludziom, którzy chcą się ze mną skontaktować, już nie. Wyłączam dzwonek, a potem zapominam włączyć, zostawiam telefon w Warszawie... Znam jednak ciekawszy przypadek. Jeden naprawdę wielki artysta nie odbiera nigdy, za to między godz. 23 a 2 w nocy po kolei do wszystkich oddzwania.

Urodził się pan w Bieńkówce koło Suchej Beskidzkiej. O czym pan marzył w dzieciństwie?

- Jak to zwykle bywa u dzieci, miałem marzenia krótkodystansowe.

Rower?

- Na przykład. Ale też od wczesnego dzieciństwa wiedziałem, co chcę robić. W wieku trzech lat zacząłem grać na fortepianie i bardzo lubiłem muzykę. Wtedy to najbardziej marzyłem, żeby mnie ojciec dopuścił do organów. Mądrze to wykorzystał. Powiedział: "W porządku, ale najpierw masz się nauczyć modulacji". Chodzi o umiejętność zmieniania na szybko tonacji, gdy się akompaniuje ludziom w kościele, a ci - ulegając emocjom - podwyższają tonację lub obniżają. Udało się, wreszcie nadszedł ten dzień. Cała frajda miała jednak polegać na tym, że grać się będzie równocześnie rękami i nogami. A tu się okazuje, że moim nogom brakuje do pedałów z pół metra. Miałem sześć, może siedem lat. Rozwiązaliśmy to tak, że dwa lata starszy brat naciskał je za mnie, aja sobie grałem na górze.

Ojciec był wtedy dla pana wzorem?

- Tak. Kontrolował nas, ale nie uczył. Kiedyś przyjechał jego kolega z konserwatorium, też organista, i pyta: "Dlaczego ty właściwie sam synów nie uczysz?". Ojciec mu na to: "Nauka muzyki to zbyt poważna sprawa, aby ojciec z dziećmi mogli pozostać w zgodzie". Ale miałem świetnych nauczycieli. Pierwsza była fantastyczna Włoszka, jeszcze w rodzinnych stronach, potem pedagodzy na studiach w Krakowie. Jeden podał mi kiedyś z głowy dość długą definicję kontrapunktu Rahmana. W oryginale. Gdy skończył, nieśmiało napomknąłem, że nie znam niemieckiego. Spojrzał na mnie oburzony: "To jak pan będzie czytał Rahmana?". Poleciałem natychmiast po samouczek.

Nie powiedziałbym jednak, że w dorosłym życiu zawsze naśladowałem ojca. Pamiętam takie zdarzenie, to było w Makowie Podhalańskim. Miałem 11 lat, rozpoczął się właśnie rok szkolny. Poszedłem do ojca i powiedziałem, że nie pójdę już do tamtejszej szkoły. Nigdy w życiu! Chcę do innej. Miałem poczucie, że w tej tracę czas - albo robię rzeczy, które na nic mi się nie zdadzą, albo takie, które znam już od dawna Ojciec mnie potraktował poważnie. Od razu zamieszkałem u cioci, skąd mogłem jeździć do Krakowa na lekcje fortepianu. Co ja bym zrobił na jego miejscu? Pewnie wziął na kolano i przylał.

Gdyby pan dziś spotkał 18-letniego Stanisława Radwana, co by mu pan powiedział?

- Przypuszczam, że: "O, Jezu!". Gdy miałem 18 lat, czułem jednak do siebie trochę sympatii. Dziś tylko toleruję Radwana. Ale pewnie bym powiedział: "Rób tak dalej". Nie ma co udawać, że po siedemdziesiątce nie wie się o nieuchronności losu.

Niczego pan nie żałuje?

- Żałuję bardzo wielu rzeczy, i to zasadniczych. Trudno jednak, trzeba brać odpowiedzialność za swoje wybory. Niekoniecznie chcę się powoływać na różne mądre maksymy w stylu, że nie jest grzechem upaść, ale jest grzechem nie powstać z upadku. Ale tak niewiele przecież wiemy o tym, co nas buduje, jaki wpływ wydarzenia mają na to, kim jesteśmy w całości. Aja miałem w życiu szczęście do spotykania ludzi. Zestaw nazwisk, z którymi pan współpracował, jest imponujący: Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, Krystian Lupa, Jerzy Grzegorzewski...

- To prawda, ale były też postacie z tego punktu widzenia anonimowe, które bardzo na mnie wpłynęły - chociażby ci moi nauczyciele.

A nie żałuje pan, że nie przyjął francuskiego obywatelstwa? Po nieprzespanej nocy doszedł pan do wniosku, że jednak 15 lat bez wjazdu do Polski to za dużo?

- Co tam do Polski, Do Krakowa! Ja naprawdę czuję, że to mój dom. Gdy na przykład przez tydzień jestem w Warszawie, nie wsiadam po powrocie do taksówki na dworcu, tylko idę na pl. Szczepański, by trochę pooddychać tym miastem.

To wszystko?

- Nie tylko. Takich decyzji akurat nie żałuję wcale. W latach 60., gdy studiowałem u Pierre'a Schaeffera, Paryż nie był sympatyczny. Pretensje o to, że robimy kłopoty Związkowi Radzieckiemu i nie wiadomo w ogóle, o co nam chodzi, przenosiły się nawet na koleżeńskie rozmowy. Dwa, trzy lata po moim powrocie do Polski przyjechał tu jeden z moich kolegów Wcześniej, w 1968 roku podczas wiosny paryskiej, zbuntował się przeciw ojcu i przeniósł ze swą dziewczyną do oficyny. Mieszkanie miało 380 metrów, a w garażu stały zaledwie dwa samochody. Jego bunt był - jak widać - szalenie dogłębny. Słyszał, jakie są drogi w Polsce, więc na wszelki wypadek pożyczył od ojca rolls-royce'a. Przybył do Krakowa i mówi mi: "Puste drogi, fantastycznie się jedzie, po co wy się chcecie motoryzować?". A to było jeszcze przed Gierkiem z maluchem. Odpowiedziałem: "To jest właśnie wasze myślenie, chcielibyście mieć takie fajne kolonie na wakacje".

Dziwię się, że nie podaje pan jeszcze jednego argumentu: we Francji nie było Piwnicy pod Baranami.

- Trudno przecenić, jak wiele mi dała. Odebrałem szalenie rygorystyczne wychowanie. Miałem wpojone życiowe zasady w bardzo sztywnych ramach. Porównałbym tę sytuację z koncertem znakomitego pianisty, który ma perfekcyjne umiejętności techniczne, ale jego muzyce brakuje ducha. Piwnica mi ducha przydała. Kontakt z nią pozwolił mi odkryć, że przepaść pomiędzy czymś bardzo serio i kompletnie nie serio tak naprawdę nie istnieje. I Piwnica to była też wolność. Obowiązywała w niej zasada "A niech nam naskoczą!". Poczuć to przyjeżdżało się do Krakowa z całego kraju.

Powrót do Polski oznaczał w dalszej perspektywie użeranie się z władzą ludową. Jako dyrektor Starego Teatru w latach 80. nie miał pan lekko z cenzurą.

- Zawsze do tego podchodziłem z humorem. Często słyszałem od kolegów: "No, to się doigrałeś". Odpowiadałem: "A co mi zrobią? Najwyżej mnie zwolnią. Ja mam fach w ręku, mogę być organistą". Gdy się ma alternatywę, to żadne zgrywanie bohatera.

Pamiętam jeden spęd w obecnym Pałacu Prezydenckim, premierem był już Mieczysław Rakowski. Zaczęto nam wykładać, że obowiązkiem dyrektorów teatrów jest namawianie aktorów do zaprzestania bojkotu telewizji. Wyczuwałem wśród kolegów lęk, nie chcieli się wychylać. Udawali raczej zgodnych z powiedzeniem Kazimierza Dejmka: "Aktor jest od grania, jak dupa jest od...". A ja powiedziałem, że nie można nikogo namawiać do kłamstwa, wolnej telewizji nie ma, jest propaganda. Wtedy Rakowski zarządził przerwę. Zapaliłem w towarzystwie Zygmunta Hübnera. Jeden z dyrektorów podszedł do nas i rzucił: "Już po tobie". Tymczasem Rakowski zachował się wtedy znakomicie. Powiedział, że nie wycofuje się ze swojego stanowiska, nie zabrania mi jednak mieć własnego. Na koniec dodał: "Ale pan nie rozumie racji państwowych".

Z tym ostatnim się oczywiście zgodziłem, bo takich racji się zrozumieć nie dało.

Można odnieść wrażenie, że wspomina pan tamte czasy z sentymentem.

- Mój sentyment był w ludziach, system zawsze uważałem za ohydny. Czułem na co dzień, jaki to jest brud, bo od dziecka mnie uświadamiano, co się dzieje. Jeszcze przed maturą powitałem Gomułkę z entuzjazmem. Wracam do domu i słyszę: "To tylko zmiana jednych towarzyszy na drugich. Nie łudź się".

A teraz? Nie rozczarowała pana nowa rzeczywistość?

- Nie znoszę niektórych ludzi, ale cieszę się, że nawet gdy wygadują bzdury, mogą je mówić. Dobrze wiem, na jak trudnej znaleźliśmy się drodze. Tyle razy zerwano nam ciągłość kultury, a co za tym idzie - poczucie bycia społeczeństwem... Nie da się w 25 lat zbudować demokracji, to najtrudniejszy z systemów. Norwid mówił wprost: "Polacy są wielkim narodem i bezwartościowym społeczeństwem". Tymczasem najpierw trzeba zbudować społeczeństwo. O to chodziło też Kuroniowi, gdy mówił: "Nie palcie komitetów, zakładajcie własne". Nigdy się nie śmieję z żadnego Towarzystwa Miłośników Kanarków.

Wspomniał pan Norwida. Często przez literaturę patrzy pan na świat?

- To moja wielka pasja, bez czytania nie wyobrażam sobie życia. Choć może z lenistwa? Nie byłem jeszcze w Petersburgu, byłem w Leningradzie. I zamiast przeczytać dziesięć przewodników po tym mieście, zwiedzałem je po prostu z Dostojewskim pod pachą. Lepiej zrobić nie mogłem.

A co z muzyką? Słucha pan jej jeszcze dla przyjemności?

- Trochę mniej. Kiedyś całymi dniami potrafiłem się zagłębiać w muzyczne struktury. Zawsze też jednak doceniałem ciszę. Szanuję ciszę i słowo "cisza", bo wiele dla mnie znaczy. Przede wszystkim jest pewnym synonimem skupienia. Nie w dalekowschodnim znaczeniu koncentracji na samym sobie, ale na czymś z zewnątrz, na przykład by usłyszeć coś, co rzeczywiście gdzieś brzmi.

Mam też pewną teorię, którą trzeba traktować z przymrużeniem oka,bo każdy fizyk by ją pewnie obśmiał. Mianowicie dla mnie cisza to atrybut Boga i Absolutu. Źródłem dźwięku są drgania ciał, a więc coś materialnego. Gdy nie ma materii, nie ma dźwięku. Dźwięk powstał dokładnie w tym samym czasie, w którym nastąpił Wielki Wybuch. To, co było przed wybuchem, musiało być absolutną ciszą. Wobec tego Absolut poruszał się w absolutnej ciszy.

Dążenie do Absolutu - to tajemnica pana muzyki?

- Każdy potrzebuje ucieczki od codzienności. Obserwuję w górach ludzi, gdy schodzą z ciężkiej pracy. Siadają na murku, zagadują do człowieka z miasta, który się wyleguje w leżaku. Nasi sąsiedzi na wsi bardzo kochają swoją pracę, ale w takich chwilach zawsze zaczynają mówić o czymś innym. To jest ich wyciszenie. Podobnie z młodzieżą, która z natury jest przecież hałaśliwa. Czasem widzę w tramwajach młodych ludzi, którzy zachowują się wręcz chamsko, a po chwili zaczynają coś między sobą szeptać zupełnie bez związku z sytuacją, w jakiej się znajdują.

Rozumie ich pan?

- Nie zawsze rozumiem ich język, obowiązują w nim już takie skróty, że Mrożek by nie wymyślił. Ale te rozmowy młodych dały mi natchnienie. Bardzo sobie cenię Andrzeja Mleczkę jako komentatora naszej rzeczywistości. I któregoś razu odkryłem jego teksty w rozmowie gimnazjalistów w autobusie (bo do centrum jeżdżę samochodem tylko wtedy, gdy mam gdzie zaparkować). Choć długo się zastanawiałem, skąd ja to znam. Napisałem potem na tej podstawie scenariusz "Opery Mleczanej", są w nim teksty z dymków na rysunkach Mleczki. Upodobał pan sobie młodzieżowe zabawy językiem - rapował pan nawet staropolszczyznę.

- Józefa Bakę dawano długo za przykład kiczu. Jego nobilitacja odbyła się jednak dość dawno, czego zwieńczeniem okazały się starania Czesława Miłosza. Ton Baki - barokowego poety - mógł być uważany za moralizatorski, ale to był człowiek głęboko myślący. A sama forma jego wierszy... To są przecież gotowe teksty rapowe. Aż się proszą, żeby je w ten sposób wykonać, co też zrobiliśmy w "Rzeczpospolitej Babińskiej".

Robił pan w życiu mnóstwo rzeczy, ale pierwszą płytę - "Coś, co zginęło, szuka tu imienia" z muzyką dla Teatru Grzegorzewskiego - wydał pan dopiero kilka lat temu. Jak smakuje debiut po siedemdziesiątce?

- A bo ja wiem? Mnie do takich rzeczy po prostu trzeba dać kopa. Gdy słyszę słowo "debiut", przypomina mi się pewien wywiad z Grzegorzewskim. Był już wtedy dyrektorem teatru Studio, to musiały być lata 80. Mówił, że lubi patrzeć na pustą scenę i wyobrażać sobie, co będzie na niej robił, choć tak naprawdę nie miał żadnych ciągot aktorskich. I w nawiązaniu do tych słów: "Cieszę się niezwykle z takich wybitnych debiutowi rozwoju takich młodych aktorów jak Wojciech Malajkat czy Zbigniew Zamachowski. Jeszcze o kilku osobach mam wspaniałe wyobrażenie". I tu kropka. "Trzeba także wspomnieć o spóźnionych debiutach. Zagrałem epizod w serialu Andrzeja Wajdy Z biegiem lat, z biegiem dni...". I mój stosunek do debiutu jest mniej więcej podobny.

Pan także grywał w filmach epizody aktorskie.

- Ale to żarty wszystko były. Zresztą dla Grzegorzewskiego także. Nowa rzeczywistość przyniosła panu jeszcze jedną ciekawą rzecz. Za sprawą małżeństwa z Dorotą Segdą trafił pan na Pudelka.

- Ja tam nigdy nie wchodzę, ale mi donoszą i świetnie się bawię. Raz zresztą z tego powodu zmuszony byłem do ucieczki. Wsiadłem do samolotu, ale z niego nie wysiadłem - to dopiero sztuka. Wydostałem się od strony taśmy na bagaże. Natychmiast kupiłem bilet na następny lot i dwie godziny później byłem, gdzie trzeba.

Poznali się państwo w pracy.

- To prawda. Teraz są pewne tematy, które zostawiamy za drzwiami mieszkania, ale rozmawiamy ze sobą o problemach. Gdy pracuję nad czymś, często proszę żonę o radę. Interesuje mnie zawsze, co ona widzi w danym tekście, jak go czuje. Bez specjalnej umowy wiemy jednak, o których sprawach z teatru w domu się nie rozmawia. Najbardziej drastyczny przykład jest taki, że mąż nigdy nie powinien uczyć żony jeździć samochodem i odwrotnie. Zawsze się pogryzą. Niech to lepiej robi instruktor.

Jako prawie 30 lat starszy od żony, więc i bardziej doświadczony, nie miewał pan mentorskich zapędów?

- Musiałbym sobie prawić komplementy... Ale wydaje mi się, że nie miałem. Argumentować moim zdaniem można tylko rzeczowo, a nie: "Bo jestem starszy i mądrzejszy". To dopiero jest dziecinada.o

***

STANISŁAW RADWAN

Urodzony 1939 roku, polski kompozytor i reżyser teatralny, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie, odbył też staż w Paryżu z zakresu muzyki elektronicznej. W młodych latach komponował dla Piwnicy pod Baranami, potem współpracował m.in. z Zygmuntem Hübnerem, Krystianem Lupą czy Andrzejem Wajdą. W latach 1980-90 dyrektor Starego Teatru w Krakowie. 10 marca skończył 75 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji