Artykuły

Nie opuściłem opery

Opera Śląska nigdy nie miała mecenasa. Tu nigdy nie było dużych pieniędzy, teatr karmił się biedą, ale w ten sposób zrodził się klimat wzajemności, bezinteresowności artystycznej i jedności zespołowej. Starałem się pisać i mówić o krzywdzie Opery Śląskiej, angażowałem się w najrozmaitsze jubileusze i wydarzenia istotne dla tej placówki - mówi żegnający się z Operą po prawie pół wieku, jej kierownik literacki Tadeusz Kijonka.

Alan Misiewicz: Po prawie pół wieku kończy pan współpracę z Operą Śląską. A jak się ona zaczęła?

Tadeusz Kijonka: Opera potrzebowała kogoś, kto gra na pianinie i sprawnie składa rymy, chociaż tak naprawdę szukano kierownika literackiego. Polecono mnie Karolowi Stryi, konsultantowi artystycznemu Opery. Jedną z rzeczy, które pierwszego dnia swojej pracy zrobiłem, było pójście na próbę "Turandota" Pucciniego. Usiadłem w pierwszym rzędzie na balkonie i zająłem skrajny fotel nr 2, który do dziś jest moim stałym miejscem. Na scenę wszedł Bolesław Pawlus - mocarnej postury śpiewak, pewnie z najpotężniejszym tenorowym głosem w tamtym czasie w Polsce, który kreował partię Calafa. To był początek roku 1967.

Dalszą współpracą ze mną zainteresowany był również następny dyrektor teatru - Bolesław Jankowski. Cokolwiek by dobrego o nim powiedzieć, należy wspomnieć, że wprowadził rządy terroru. Poczułem wtedy, że moja niezależność znacznie się zawęziła, choć była wciąż dość szeroka. Jednak paradoksalnie od tamtych czasów los bytomskiego teatru był mi jeszcze bliższy i stałem się patriotą tej sceny, zawsze niedofinansowanej i pozbawionej protektorów. Tak jak od zawsze byłem zapalonym kibicem piłki nożnej, tak też stałem się wielkim rzecznikiem tego teatru.

Czy w ciągu tego niemal półwiecza zdarzyło się panu opuścić jakąś premierę?

- Nie, ale nie wykluczam, że mogło się zdarzyć, że nie widziałem jakiejś premiery, ponieważ na przykład zainteresowała się mną służba zdrowia, wskutek czego zostałem objęty czułą opieką chirurgów. Obliczam, że jako kierownik literacki współpracowałem przy realizacji ponad 200 premier. Obowiązki miałem tu szerokie oraz wielką samodzielność, którą sobie wypracowałem.

Czy to, że jest pan poetą, było pomocne w pracy kierownika literackiego?

- Poetą jestem od wczesnej młodości. Pozwala mi to bez większych kłopotów zająć się tekstami. Sam jestem autorem kilku librett. Cenny dla mnie jest "Wit Stwosz" z 1973 roku z akcją symultaniczną, opera, której bohaterem uczyniłem ołtarz mariacki. Wcześniej pojawił się "Magnus", opera osadzona w planie historycznym Śląska. Napisałem też libretto opery dla dzieci "Bal baśni" z muzyką Józefa Świdra. Rzecz ma swoją historię, która wiąże się z Olgą Lipińską. Lipińska zapoznała się z tekstem libretta, gdy reżyserowała w Bytomiu "Czarodziejski flet" Mozarta, po czym zaangażowała do współpracy Katarzynę Gaertner. I tak doszło do adaptacji mojego libretta na potrzeby musicalu. Musical pod nowym tytułem "Krasnoludki, krasnoludki" wszedł także na scenę innych teatrów.

Miał pan okazję spotkać w operze wiele sław.

- Gdy znalazłem się w Bytomiu, potencjał głosów tenorowych był ogromny. Bolesław Pawlus, Józef Kolesiński, Henryk Grychnik - mógłbym wymienić przynajmniej dziesięciu znakomitych tenorów. Graliśmy około 260 spektakli rocznie, z tego trzecią część w objeździe, a w sezonie regularnie wystawialiśmy po pięć premier (dzisiaj tylko dwie). Zespoły wtedy były duże - 80 muzyków w orkiestronie, ponad 40 solistów, 50 tancerek i tancerzy w balecie, ponad 60 osób w chórze. Nie było problemów obsadowych, mogliśmy więc wystawić właściwie każdą operę.

To właśnie w pierwszych latach po wojnie narodziła się legenda Opery Śląskiej jako "matki polskich oper" i "kuźni talentów", która była żywa jeszcze w latach siedemdziesiątych.

Opera Śląska nigdy nie miała mecenasa. Tu nigdy nie było dużych pieniędzy, teatr karmił się biedą, ale w ten sposób zrodził się klimat wzajemności, bezinteresowności artystycznej i jedności zespołowej. Nie tylko ja, lecz także obecna publiczność oczekuje tego, aby zwiększyć jego możliwości techniczne i wybudować scenę obrotową oraz zapadnię.

Starałem się pisać i mówić o krzywdzie Opery Śląskiej, angażowałem się w najrozmaitsze jubileusze i wydarzenia istotne dla tej placówki.

Do pańskich obowiązków należało też przygotowywanie polskiej wersji językowej wystawianych oper

- Przez pierwsze cztery dekady wszystkie opery zagranicznych kompozytorów były wykonywane w języku polskim. Dlatego wymagały korekt prozodii, nie mówię już o nowych przekładach, z reguły chropowatych. I tym się zajmowałem, siedząc przy pianinie. Cezurą, po której zaczęły dominować opery grane w językach oryginałów, był rok 1983. Wtedy wystawiliśmy prapremierę polską "Nabucca" Verdiego w reżyserii Lecha Hellwig-Górzyńskiego i pod kierownictwem muzycznym Napoleona Siessa.

Myślę, że dzisiejsi soliści są usatysfakcjonowani tym, że przygotowują repertuar w języku światowym. Publiczność, jak wiem, wolała raczej spektakl w polskiej wersji językowej, stąd też wprowadzenie wyświetlonych napisów nad sceną.

Nie przeszkadza panu, że do opery coraz częściej ludzie zachodzą w dżinsach, a nie w eleganckich kreacjach?

- Po prostu zmieniła się publiczność. Bardzo często to już nie są ludzi, którzy swoją obecnością chcą potwierdzić szacunek dla sztuki operowej. Być może oni po prostu chcą tylko dobrze spędzić czas.

***

Czas, miejsca i słowa

Sobotni benefis Tadeusza Kijonki związany będzie nie tylko z zakończeniem jego półwiecznej stałej działalności w Operze Śląskiej. Uzupełni go również promocja jubileuszowego wyboru wierszy "Czas, miejsca i słowa" wydanego w 2013 roku.

To najobszerniejszy wybór wierszy śląskiego poety, jaki kiedykolwiek ukazał się na Śląsku. Na niemal 450 stronach pomieszczonych jest prawie 300 wierszy. Pochodzą one nie tylko z wcześniejszych tomików Kijonki (w tym z jego debiutanckich "Witraży"), lecz także z różnych czasopism, w których je publikował, a których dotąd nie zgromadził w jednej publikacji.

Autor zrezygnował z zachowania ciągłości chronologicznej. Wiersze zostały wymieszane i ułożone w taki sposób, aby ukazać w miarę szeroki widnokrąg zainteresowań poety. Dzięki temu "Czas, miejsca i słowa" nie są dyktowane jednym nastrojem czy tematem wiodącym. Można by tu wyróżnić właściwie kilkanaście wątków tematycznych, m.in. kwestie egzystencjalne, problematykę śląską, stan wojenny, zmarłą matkę, brata, tematykę bożonarodzeniową. Niezależnie jednak od owych rdzeni tematycznych w zbiorze Kijonki istnieją trzy klamry umiejętnie spinające tę rozległą całość. Są to - jak we wstępie pisze prof. Marian Kisiel - tematy ziemi, pamięci i ciała. Wszystko to powoduje, że wypowiadający się w wierszach podmiot jest dość mocno zakorzeniony w miejscu, w którym przyszło mu żyć. Nacechowane jest ono powinowactwem autobiograficznym, kulturowym, egzystencjalnym. Ucieczka stamtąd jest raczej nierealna i trudna, "nie ma [z niej] wyzwolenia jak z formy sonetu" (cytat z sonetu "Godzina pytań").

Charakterystyczne dla całości jest wyraźne eksponowanie ja lirycznego - tak charakterystyczne dla polskiej poezji romantycznej. Porównanie jest nieprzypadkowe, gdyż zawarte w zbiorze wiersze, poematy, sonety w dużej mierze czerpią z tradycji romantycznej Mickiewicza, Słowackiego, Norwida. Ale nie tylko. Można też wskazać inspiracje młodopolaninem Wyspiańskim i Lechoniem, a nawet poezją Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Twórczość wspomnianych poetów łączyło zagadnienie przemijania. On sam - Tadeusz Kijonka - swoim tomem "Czas, miejsca i słowa" świadomie wpisuje się w tę tradycję. A potwierdzają to jego słowa: "Głównym tematem mojej liryki jest stara, jak sama poezja, kwestia trwania w czasie i przemijania".

Na zdjęciu: Tadeusz Kijonka z Bogdanem Paprockim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji