Wszyscy mówią: kocham cię
"Bliżej" w reż. Karoliny Szymczyk w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.
Jak tu wytłumaczyć, że czworo młodych aktorów to fajni ludzie? Nie wszyscy widzowie "Bliżej" Patricka Marbera oglądali ich znakomite spektakle dyplomowe. Za to widzieli pewnie dramat Marbera w ekranizacji Mike'a Nicholsa z Julią Roberts, Natalie Portman, Clivem Owenem i Judem Law...
Może dlatego reżyserka Karolina Szymczyk zdecydowała się przeflancować na scenę film. Z fatalnym skutkiem. Niepotrzebnie akcję pocięła wyciemnieniami. Postacie i tak komunikują, że od poprzedniego epizodu minęły miesiące. Fabule towarzyszą - na anglosaską modłę - nawet piosenki. Tylko czemu śpiewającą Joannę Kalińską wciśnięto w kąt?
Formalne chwyty przysłoniły twórcom jedno: że Marber to nie Fiodor Dostojewski. Dialogi Anglika łączą ironiczne wyrafinowanie z wulgarnością. A w Nowym aktorzy recytują je, jak gdyby powierzali sobie tajemnice z konspiracji. Jak gdyby nigdy nie widzieli w kinie konwersacji w stylu Hugh Granta, której pozorna błahość skrywa jednocześnie intencje ranienia i uwodzenia. Gdzie wyrazy miłości są wypowiadane półgębkiem. Bo wysapywane z dna duszy - obezwładniają naiwnością. A słowa "kocham cię" padają dziesiątki razy. I to niezbyt żarliwie.
Próby zastąpienia literackiej uszczypliwości "przeżywaniem" spaliły na panewce. Bo to karkołomne usiłowanie odszukania w "Bliżej" głębi uczuć, których tam po prostu nie ma. O ich braku traktuje tekst! Przecież wymienianie się partnerami przez czworo zupełnie nieprzystających do siebie osób - fotografkę, striptizerkę, pisarza i dermatologa - wynika właśnie z poszukiwania przeżyć. Właściwie - jakichkolwiek.
Aktorom nie pomaga scenografia Marcina Mostafy. To designerska ściana z kasetonów, z których jedne to ekrany (na projekcje wideo), inne - plafony na kolorowe żaróweczki. Do tego zielony stolik, czerwona kanapa i czarne pufy. Odszukaniu psychologicznej prawdy pomogłaby rodzajowość: wciśnięcie aktorom w dłonie rekwizytu, choćby międlonego w palcach spinacza biurowego w funkcji wentyla dla emocji.
Bo w abstrakcyjnej scenografii aktorzy spinają pośladki i deklamują. Katarzyna Cynke - inteligentnie i kobieco, Zuzanna Wierzbińska - ze skalkulowaną naiwnością sprytnego dziecka, Łukasz Pruchniewicz - z obleśnością jurnego samca. Ale to wciąż tylko recytacja. Z czworga najsłabiej radzi sobie Paweł Kropiński, nie wychodząc poza wystudiowaną melodię rodem z krainy łagodności.
Całej ekipie zamiast braw należy się rozluźniający wieczór przed DVD, spędzony na wielokrotnym oglądaniu anglosaskich "komedii romantycznych".